Obawiam się, że tekst wyjdzie mocno polityczny. Jednakże zważywszy na charakter opisywanego utworu - inaczej się nie da.
Wrzesień tego roku przyniósł w dwóch różnych krajach premiery kinowe dwóch różnych opowieści o ważnych dla ich mieszkańców wydarzeniach. Jednak podejście obu twórców rzeczonych obrazów różni się bardziej niż skrajnie.
Polacy otrzymali „Smoleńsk” – propagandowy twór, który trudno jednoznacznie zaszufladkować, gdyż ni to thriller, ni to political-fiction, ni to science-fiction (końcowa scena z duchami) stworzony za zamówienie jedynej Prawej i Słusznej władzy mający na celu doprowadzenia do jeszcze większych podziałów w - i tak wystarczająco poróżnionym – polskim społeczeństwie, na które rzeczona tragedia, wpłynęła w sposób dość znaczący. Broń Boże, nie stawiam własnej osoby jako obrońcy poprzedniej ekipy rządzącej, jednak takie jasne opowiedzenie się za jedyną opcją wytłumaczenia katastrofy prezydenckiego Tuplowa jest celowym igraniem z ogniem. Do tego sam reżyser tego „dzieła” (Antoni Krauze) twierdzi, że na 99,9% jest przeświadczony, że na pokładzie samolotu nastąpił wybuch. Cóż, jak widać z niego nie tylko filmowiec, ale również ekspert od wypadków lotniczych. Najwidoczniej jest to człek wielu talentów...
Na drugim krańcu jest Oliver Stone; twórca kultowy, kontrowersyjny, ale tworzący niezwykłe mocne, wbijające widza w fotel i nie pozostawiający widza obojętnym obrazy. Mimo, że już chylący się ku kresowi swojej (filmowej) drogi, jednakże nie dający o sobie zapomnieć.
Wprawdzie tutaj porównanie dobroku obu Panów nie do końca wydaje się ma miejscu (gdyż to tak jak stawienie obok siebie ilorazów inteligencji Shaggy’ego z kreskówki o Scooby-Doo i Stephena Hawkinga) jednakże należy potraktować je raczej jaką pewnego rodzaju odnośnię, aniżeli dogłębną analizę spuścizny obu reżyserów jednak... no bo czy wyobrażacie sobie, aby Stone zrobił swoje „JFK” w równie stronniczy sposób jak zrobił to Krazue ze „Smoleńskiem”?*
Wracając do Stone’a... 16 września do amerykańskich kin (europejskie daty premiery nie są jeszcze znane) wszedł najnowszy obraz nowojorczyjka zatytułowany „Snowden”. Jak łatwo się domyśleć jest to biografia byłego pracownika NSA (National Security Agency), który ujawinił poufne dane brytyjskiej gazecie „The Guardian” w czerwcu 2013 roku za co dziś dzień jest ścigany przez amerykańskie władze. Edward Snowden to postać równie kontrowersyjna dla jankesów jak dla nas Ryszard Kukliński – dla jednych zdrajca, dla innych bohater...
Peter Gabriel nagrał „The Veil” specjalnie na potrzebu obrazu Stone’a. Już okładka firmująca singiel mówi sama za siebie. Zresztą sam Mistrz Piotr swego czasu powiedział, iż "rewelacje Snowdena zszokowały świat i pokazały jasno, dlaczego potrzebujemy móc wiedzieć, kto nas sprawdza (...) w sytuacji narastających ataków terrorystycznych bezpieczeństwo jest sprawą kluczową, ale nie bez żadnej odpowiedzialności i nadzoru, stąd bardzo się ucieszyłem, że Oliver Stone zdecydował się zrobić film o Edwardzie Snowdenie i wierzę, że to będzie inspirujący i mocny film”.
Zresztą wszyscy wiemy, że to nie pierwsze zetknięcie byłego wokalisty Genesis z muzyką filmową. Ma on bowiem w dorobku nie tylko pełnowymiarowe soundtracki do kilku obrazów („Ptasiek”, „Ostatnie Kuszenie Chrystusa”, „Polowanie na króliki”), lecz również kilka utworów stworzonych na potrzeby konkretnego obrazu („Down To Earth”, „I Grieve”). Do tego dochodzi cała masa kompozycji z solowego dorobku muzyka po które chętnie sięgali najróżniejsi twórcy uzupełniając nimi swoje filmy.
Niemniej muzyk potraktował zaproszenie Stone’a do projektu poważnie i stworzył piękną i ujmującą rzecz.
Rewolucji tutaj nie znajdziemy. Peter to Peter. Artysta przez duże „A”. Ktoś kto (mimo, że wielu twierdzi, że - tak samo jak Stone - obecnie odcina tylko przysłowiowe ‘kupony od dawnej sławy’) poniżej pewnego poziomu nigdy nie schodzi. „The Veil” nie jest tutaj wyjątkiem.
Już wydany rok temu „I’m Amazing” zdawał się być sygnałem, że Gabriel jest wciąż w formie. Ciekawy i – wprawdzie nieco za bardzo momentami uderzający w taneczne klimaty, lecz mimo wszystko – interesujący utwór. „The Veil” wydaje się być nieco bardziej tradycyjny. No... może nie tyle bardziej tradycyjny co bliższy prawdziwej naturze Petera i tego do czego nas przez lata przyzwyczaił.
Nowy utwór Gabriela jest kompozycją zaskakująco prostą, prowadzoną na dobrą sprawę przez jednolity i wydawać by się mogło, iż senny motyw. Nieskomplikowany klawiszowy podkład oraz rytm i pobrzękiwania gitary, przewijające się przez cały czas trwania kompozycji celowo pozostawiły miejsce wokaliście, aby ten snuł swoją opowieść niewątpliwie i bezpośrednio odnoszącą się się bohatera filmu. Muzyczne tło, ograniczone do minumum, nie zaburza słuchaczowi odbioru słów utworu, a stonowany głos Gabriela, wydający się brzemić bez wyrazu, w prosty i bezpośredni sposób przekazuje tę niesamowitą dawkę emocji i szczerości, którą na poprzednich albumach muzyka słyszeliśmy już wielokrotnie.
Ktoś może mi zarzucić, że nie widziałem jeszcze żadnego z wymienionych filmów więc nie powinienem się wypowiadać na ich temat. Może i tak. Jednakże jeśli zadacie sobie sami pytanie na który z wymienionych się wybieracie, kierując się nie sympatiami politycznymi, lecz walorami czysto artystycznymi, sami daliście sobie odpowiedź
Dlatego dziś tak, a nie inaczej.
Film „Snowden” i tak obejrzę. Za to, że cenię Olivera Stone’a. I za to, że cenię Petera Gabriela.
*Inną sprawą jest obsada obu obrazów; o ile w „Smoleńsku” główne role grają anonimowi aktorzy tudzież tacy, którzy co najwyżej napatoczyli w takiej, czy innej telenoweli o tyle obsada obrazu Stone’a to m.in. Joseph Gordon-Levitt (dla autora tekstu zawsze kojarzący się jako kajtek z nieśmiertelnej „Trzeciej Planety Od Słońca”), Zachary Quinto, Tom Wilkinson, czy Nicolas Cage.