Zamknijcie oczy i wyobraźcie sobie historię w której podróżując po Europie, w pociągu powrotnym z Madrytu poznajecie piękną Francuzkę. Zaczynacie rozmawiać o sztuce, życiu, przeżyciach z dzieciństwa. Oboje czujecie się obok siebie swobodnie i nagle pod wpływem chwili postanawiacie wysiąść w Wiedniu i spędzić całą noc włócząć się po wąskich uliczkach stolicy Austrii. Magia miasta, nocy sprawia, że rodzi się między wami uczucie, którym możecie się rozkoszować jedynie do świtu...
A teraz wyobraźcie sobię, że poprzez różne perypetie i po nagłym rozstaniu spotykacie tę samą osobę po niemal dziesięciu latach. Widziecie ją w Paryżu na wernisażu waszej książki, w której opisaliście niesamowitość tej magicznej wiedeńskiej nocy... To nie wszystko. Wybraźcie sobie, że Ona poprzez następne kilka godzin rozbudza w zakamarkach serca to zapomniane niegdyś uczucie na nowo i na potwierdzenie tego zaprasza do własnego - utrzymanego w nieco bohemowym klimacie - mieszkania i z akompaniamentem gitary akustycznej odśpiewuje „Waltz For a Night” napisany na pamiątkę tamtej pamiętnej wiedeńskiej nocy... Trudno nie dać się nie ująć anielskiemu żeńskiemu głosowi śpiewającemu z francuskim akcentem.
Cykl „Przed Wschodem Słońca” i „Przed Zachodem Słońca” Richarda Linklatera jest jedym z moich naukochańszych w historii kinematografii. Niby prosta miłosna historia, ale pokazana bez przesadnej pompatyczności i wyniosłości, ale za to z niezwykła dawką szczerości i autentyczności.
Na swojej debiutanckiej płycie Julie Delpy odspiewała „walczyk” z zmienionej aranżacji. Nieco mniej kameralnie, troszeczkę bardziej psychodelicznie, lecz mimo wszystko wciąż z zachowaniem tego intymnego nastroju.
Zapewne tak jak w przypadku innych aktorów próbujących swoich sił w muzyce (tudzież innych formach sztuki) nasuwać się może pytanie: po co? Zaspokojenie własnego ego? Próba zmierzenia się z własnymi ambicjami? Trudno powiedzieć. Niemniej nie mam osobiście zamiaru się nad tym zastanawiać. Wolę się cieszyć szczerością i naturalnością debiutanckiej (i jak na razie jedynej) płyty mojej ulubionej Francuzki.
„Julie Delpy” jest płytą dość zróżnicowaną. Znajdziecie tutaj wiele przeskoków z fragmentów stonowanych („My Dear Friend”, „Waltz For a Night”) do żywiołoych („Lame Love”), czy wręcz agresywnych („Black and Grey”). Zupełnie jak w relacjach międzyludzkich, które zresztą są głównym wątkiem płyty. Ich zróżnicowanie, rozbierzność i „kalejdoskopowość” tworzy niesamowity muzyczny i liryczny collage.
Po pierwszym przesłuchaniu wydawać się może, że mamy tutaj do czynienia ze sporą dawką muzycznego minimalizmu, o czym świadzczyć mogą oszczędne w aranżacjach (brzmiący niczym pozytywka) „My Dear Friend”, czy akustyczne „Mr Unhappy”. Jest tutaj wiele innych smaczków, takich jak mogący się kojarzyć z twórczością Radiohead i Massive Attack „Something a Bit Vogue”, gdzie sennie prowadzona linia melodyczna w stylu Thoma Yorke’a fajnie miesza się z elektronicznymi klimatami przywołującymi na myśl „Mezzanine”. Surowość „Black and Grey” ma nastomiast sporo z mroczności Joy Division. Podobać się również może prostota „She Don’t Care”. Moim osobistym faworytem jest jednak zamykający całość „Time To Wake Up” – prosty, prowadzony spokojnie z naleciałościami folkowego (nieco „waterboys’owego") klimatu, z ciekawą, bardzo intymną, melorecytacją.
Julka najwidoczniej miała gdzieś opinie tych, którzy mogliby jej zarzucić to, żeby lepiej zajęła się ogrywaniem ról przed kamerą niż piosenek w studiu. Jej płyta może nie jest kwistestecją kuszntu, ani kompozycyjnego, ani tym bardziej wirtuozerskiego, lecz niemniej autentyczność i szczerość wyrazu jest niezapreczalnym atutem wydawnictwa, którego w całości niezwykle przyjmnie się słucha. Lubię tę senność i płynność całości, która pomimo kilkukrotnych zmian klimatu, utrzymana jest jednej i miarę spójnej konwencji.
Mam nadzieję, że Julie znów gdzieś w przerwach pomiędzy kolejnymi produkcjami własnych filmów znajdzie czas, aby napisać kilka piosenek, nagrać je i wydać na płycie.