Muzycy Mono nigdy nie bali się opowiadać za pośrednictwem swojej muzyki o trudnych emocjach, to przecież za ich sprawą otrzymaliśmy m.in. przepiękny album For My Parents, poświęcony często wymagającej relacji pomiędzy dzieckiem i rodzicem, czy oddający hołd naturze i tradycji Hymn To The Immortal Wind. Poszczególne kompozycje Japończyków obdzierają rzeczywistość ze złudzeń i wprost wskazują na jasne i ciemne strony życia, na wzloty i upadki, na zlość i ukojenie. To właśnie umiejętne balansowanie pomiędzy emocjami, ubrane w przepiękną muzykę, stanowi o ogromnej atrakcyjności dokonań grupy. Kolejne wydawnictwo – Requiem for Hell – idealnie wpasowuje się w tę konwencję.
Jeszcze w 2014 roku, po premierze podwójnego albumu The Last Dawn/Rays of Darkness, na którym wyraźnie wytyczono granicę pomiędzy ciemną i jasną stroną egzystencji, dało się odnieść wrażenie, że zespół postanowił przesunąć środek ciężkości w stronę bardziej mrocznych tematów. We wspomnianym dyptyku pojawiło się naprawdę dużo muzycznego brudu, przywodzącego na myśl wczesne dokonania grupy m.in. z kompozycją Com(?) na czele. To wrażenie podtrzymywał utwór Death In Reverse, który znalazł się na splicie Transcendental wydanym wraz z grupą The Ocean. Motyw śmierci pojawia się także na Requiem for Hell, choć zakładanie, że jest to wydawnictwo poświęcone wyłącznie tej tematyce, jest bardzo nietrafione, bo Mono ponownie zaskakuje mnogością szczegółów i smaczków.
Pomysł na Requiem for Hell zrodził się z inspiracji Boską Komedią Dantego i motywu podróży poprzez piekło i czyściec. Nawiązanie jest na tyle silne, że za oklądkę płyty posłużyła ilustracja autorstwa Gustava Dóre'a przedstawiająca ostatnią scenę wyżej wymienionego eposu. Ponownie dała się we znaki skrupulatność Japończyków, którzy z okazji nowej płyty przygotowali odświeżoną wersję swojej strony internetowej, utrzymaną w podobnej stylistyce do okładki krążka. Na samym albumie znalazło się zaledwie pięć kompozycji, choć od razu warto dodać, że trwają łącznie ponad czterdzieści sześć minut. Jest to przede wszystkim zasługa utworu tytułowego, który rozciąga się niemal na osiemnastu minutach albumu.
Za brzmienie Requiem for Hell odpowiada Steve Albini, który materiał nagrał, wyprodukował i zmiksował. Podobną rolę pełnił przy okazji wcześniejszych płyt zespołu: Walking Cloud and Deep Red Sky (2004) i Hymn To The Immortal Wind (2009). Doświadczenia muzyków zebrane na przestrzeni minionych lat i ponowna współpraca z Alibnim zaowocowała subtelnym czerpaniem z magicznej przeszłości formacji oraz ponownym zaprzęgnięciem do działania harmonii i brzmienia smyczków, z których zrezygnowano przy poprzednim wydawnictwie.
Album rozpoczyna utwór zatytułowany Death In Rebirth, który za sprawą świergoczacych gitar i sposobu stopniowania emocji od razu rozbudza wspomnienie rewelacyjnego Hymn To The Immortal Wind. Charakerystyczna melodia układa się na niemal marszowym brzmieniu sekcji rytmicznej, żeby ostatecznie eskplodować natłokiem dźwięków generowanym zaledwie przez czterech muzyków, który przypomina jeszcze wcześniejsze dokonania grupy z One Step More and You Die na czele. Następnie rozbrzmiewają cichutkie dzwięki Stellar. To przepiękna i relatywnie krótka kompozycja oparta na smyczkach i dźwiękach klawiszy oraz charakterystycznych dla Mono dzwoków (glockenspiel), które z czasem zostają powoli lecz nieubłaganie przykryte szumem tła. Później na krążku pojawia się utwór tytułowy, który ma ogromną szansę na wspięcie się na sam szczyt w zestawieniu najlepszych produkcji Japończyków. Wspomniana kompozycja to iście piekielny, muzyczny chaos, w którym ilość zastosowanych rozwiazań i dźwięków jest pięknie przytłaczająca. Choć utwór zaczyna się typowo i niepozornie, to jego final jest wprost powalający. Czaruje nie tylko melodia, tło, ale i rewelacyjna rola sekcji rytmicznej z zaskakująco mocną partą perkusji. Dalej również nie brakuje zaskoczeń i ciekawych motywów. Ely's Heartbeat zaczyna się od nagrania bicia serca córki właściciela Temporary Residence, amerykańskiego wydawcy Mono, a prywatnie długoletniego przyjaciela zespołu. Nawiasem mówiąc nie tylko sama dedykacja jest piękna, ale i kompozycja przepięknie czaruje odbiorcę eterycznym klimatem. W The Last Scene, podobnie jak w Boskiej Komedii, wszystko staje się grą dźwięków i kolorów, a słuchacz może zanużyć się w kojących brzmieniach.
Requiem for Hell to kolejna świeta opowieść snuta przez perfekcyjnych w każdym calu Japończyków, którym nie tylko nie brakuje umiejętności, ale i pomysłów na kształtowanie muzycznej rzeczywistości. To także piękny przykład na to w jak skuteczny sposób można eksplorować nowe rejony twórcze, zmieniać i przetwarzać, czerpać z wcześniejszych dokonań, ale nadawać im nowego uroku. Przy okazji i niejako od niechcenia Requiem for Hell to album, który znajdzie się na szczycie notowań najciekawszych tegorocznych wydawnictw skoligaconych z post-rockiem.