Początek roku zaskoczył nas sporym przypływem nowości zarówno z dużych wytwórni, zwanych „majorsami”, jak i małych, niezależnych, nietuzinkowych wydawnictw. Co ciekawe, taki stan rzeczy stał się od niedawna znamienny. Jeszcze kilka lat temu można było pomarzyć o jakichkolwiek nowościach najwcześniej w okolicach przedwiośnia.
Tym razem w pierwszych dniach stycznia w skrzynce pocztowej wylądowała przesyłeczka z Wrotycz Records, moim zdaniem jednego (takie prywatne Top 10) z najciekawszych rodzimych, niezależnych labeli. Wewnątrz znajdował się przepiękny – wcale nie przesadzam, odsyłam do Wuja Google’a – turkusowy digipak z jakże enigmatyczną nazwą Āustras Laīwan. Początkowo nazwa artysty niewiele mi mówiła, ale wkrótce po zapoznaniu się z wnętrzem opakowania i puszczeniu płyty rozpoznałem znajome dźwięki.
Na czele tegoż projektu stoi niejaki Āulaukis – znaczy się Aleks Popov z bardziej rozpoznawalnego Sunset Wings, które to w przeszłości miałem przyjemność recenzować. Ponadto lista gości na Birds in Shells jest imponująca. U boku wspomnianego Aleksa pojawiło się tutaj grono jego przyjaciół artystów, m.in. z projektów Romowe Rikoito i Ēirikura. Jak prezentuje się całość? Ano znakomicie, a dowodem niech będzie drobny fakt, że trudno było napisać coś o tym wydawnictwie po kilku przesłuchaniach, w dość krótkim czasie. Ten album musi trochę pooddychać, trochę posiedzieć w słuchaczu, zakiełkować i dojrzeć.
Dwanaście kompozycji w czasie nieco ponad trzech kwadransów to czas absolutnie idealny, aby usiąść i na spokojnie się wsłuchać w podróż Āustras Laīwan. Jeśli będzie nam mało, zawsze można nacisnąć ponownie przycisk play, co zresztą w miarę kolejnych odsłuchów coraz częściej czyniłem. Utwory nie są długie, a nawet jeśli sprawiają takie wrażenie (zdarza się, że przenikają jeden w drugi), to brak tutaj jakichkolwiek „długasów”, co zdecydowanie do takiego klasycznego, akustycznego grania pasuje. Ta wędrówka rozpoczyna się dźwiękami gitary, nieco dominującymi dzwoneczkami i jakże wymownym dźwiękiem fal, uderzających o nieokreślony bliżej brzeg. Kolejno pojawia się cicha melorecytacja, która przechodzi w kolejną część utworu tytułowego. Bo o ile dobrze zrozumiałem, to kompozycja tytułowa podzielona została na trzy osobne utwory. Zmysł słuchu delikatnie łechcą dźwięki pianina, całej gamy instrumentów smyczkowych, od tradycyjnych skrzypiec po szarpane pizzicato. Im bardziej zanurzamy się w świat Birds in Shells, tym robi się ciekawiej. Zatapiamy się w szepty, dźwięki piszczałek, tamburynu, momentami nieco dominującego i wychodzącego na plan pierwszy oboju czy wreszcie znów w dźwięki morza, ptaków (?) i przesterowanego głosu bądź fenomenalnie brzmiącego psałterionu.
Właśnie tym, co ten naprawdę dobry album czyni jeszcze lepszym, a momentami wręcz znakomitym jest z pewnością fakt wykorzystania na nim dawnego instrumentarium (ów psałterion, piszczałki, dzwonki etc.) i nasycenie całości jego brzmieniem. Prostota, szczerość, muzyczna naturalność w przekazie czynią to wydawnictwo tak doskonałym i, co by nie mówić, spójnym.
Co interesujące, kompozycje powstawały w latach 2013-2014, więc jakiś czas temu. Ciekaw jestem, czy nagrywane były z myślą o tym właśnie projekcie, czy powstały przy okazji nagrywania czegoś innego. Chociaż intuicja i spójność utworów skłaniają mnie do tego pierwszego.
Warto nadstawić ucha i bliżej zapoznać się z opisywanym wydawnictwem. W moim przypadku Birds in Shells pozostaną ze mną na dłużej, tym bardziej że za oknem ni to zima, ni to wiosna. Za sprawą takich dźwięków możemy przenieść się tam, dokąd chcemy, jednocześnie zaś czerpać trudną do wysłowienia przyjemność i radość z obcowania z tą nietuzinkową muzyką.
Na zachętę „They left their shells” utwór kończący album Birds in Shells: