Trzy lata przyszło czekać na kolejny album Antimatter, formacji (a w zasadzie bardziej już projektu) stworzonej już 17 lat temu przez byłego basistę Anathemy Duncana Pattersona i jego przyjaciela Micka Mossa. Od dziesięciu lat, po odejściu z zespołu Pattersona, to jednak właśnie Moss jest mózgiem Antymaterii – głównym instrumentalistą, autorem muzyki i słów. Zresztą moment tej roszady jest dosyć ważną stylistyczną cezurą w historii Antimatter. Grupa bowiem, po ewidentnym eksplorowaniu na pierwszych albumach zakamarków trip-hopu, darkwave, ambient, czy chilloutu, wraz z wydanym w 2007 roku Leaving Eden zmieniła nieco muzyczne oblicze na bardziej rockowe, naturalne, choć w dalszym ciągu nieśpieszne, mroczne, klimatyczne, pełne smutku i melancholii.
I ukazujący się lada moment The Judas Table jest naturalną kontynuacją tych zmian i tej stylistyki. Nie ukrywam, że niezwykle cenię sobie dwa ostatnie dokonania Antimatter, ze szczególnym naciskiem na Leaving Eden. To do tej pory była dla mnie ich najlepsza płyta. Do tej pory, bo słuchając już od jakiegoś czasu The Judas Table zastanawiam się, czy czasem najnowsze dzieło Micka Mossa, w pewnym sensie podobne do Leaving Eden, jednak go nie przeskakuje.
To tradycyjnie już płyta niezwykle smutna i przejmująca, dla której kluczem są teksty. Teksty dotykające zdrady. Moss odwołując się do swoich doświadczeń pisze o ludziach, których spotkał w swoim życiu i którzy go zdradzili oraz wykorzystali. W efekcie tego muzyk przez wiele lat zmagał się z depresją…
Całość rozpoczyna chyba jedna z najpiękniejszych kompozycji w całej historii Antimatter, Black Eyed Man, nieprzypadkowo wybrana do promocji albumu. Dramatyczny śpiew Mossa, lekko się załamujący i drżący, ujmujące solo gitarowe i jakby gospelowe zaśpiewy na sam koniec, czynią tę kompozycję jednym z najbardziej progresywnych utworów w ich dorobku, idealnie wpasowującym się w styl, który faktycznie możemy nazwać melancholijnym i nastrojowym artrockiem. Następny Killers wcale nie obniża napięcia. Spora doza elektroniki i dużo rockowego żaru oraz wzniosłości w refrenie naprawdę zostają w odbiorcy na dłużej. To jednak trzeci Comrades jest kolejną perłą płyty. To w zasadzie ascetyczna ballada, która urzeka melodią i chwyta za serce cudnymi smykowymi tłami oraz akustycznym gitarowym solo. I tak to się pięknie snuje do samego końca. Raz bardziej majestatycznie i gitarowo (Can of Worms, Integrity i Stillborn Empires – ten ostatni z żeńską wokalizą i ciętymi riffami przywołuje przez moment klimaty zespołów symfoniczno - gotyckich), innym razem balladowo i subtelnie (Hole, The Judas Table i kończące album Goodbye).
Cóż, to piękny album, do tego z intrygującą, przykuwającą uwagę nie tylko kolorystyką, okładką. To już oczywiście truizm w przypadku ich dźwięków, ale faktycznie warto tej płyty posłuchać w ciemności, będąc zupełnie odciętym od otoczenia szczelnymi słuchawkami. Wtedy z pewnością ukaże swoją urodę. Polecam. Zapowiada się jedna z najbardziej wyjątkowych płyt tego roku…