Przyznam otwarcie, że choć nazwa Kingcrow nie jest mi obca, jakoś nigdy nie miałem czasu na bliższe wsłuchanie się w ich muzyczny dorobek. Całkiem zresztą spory, wszak muzycy mają na koncie, wraz z tym recenzowanym, sześć pełnowymiarowych albumów. Powstali w Rzymie 19 lat temu jeszcze pod nazwą Earth Shaker, sformowani przez gitarzystę Diego Cafollę i perkusistę Thundrę Cefollę. Mimo to traktowałem ich do tej pory jak takiego europejskiego progmetalowego drugoligowca. Do tej płyty, dla której wreszcie znalazłem czas i która naprawdę mnie ruszyła. Wiem, że recenzowanie albumu bez pewnego kontekstu, czy odniesień do wcześniejszych rzeczy za fajne nie jest, pozwólcie jednak, że ze względu na ogórkowy sezon (w którym lenistwo nie pozwala mi na nadrabianie zaległości) i świeżość materiału (płyta ukazała się pod koniec czerwca) przejdę szybko do rzeczy.
Album Eidos z greckim słowem w tytule jest literackim konceptem będącym zwieńczeniem trylogii zapoczątkowanej na wydanym w 2010 roku krążku Phlegethon i kontynuowanej na opublikowanej trzy lata później płycie In Crescendo. Pierwsza jej część dotyczyła dzieciństwa i kształtowania się ludzkiej osobowości, druga mówiła o końcu młodości. Eidos opowiada już o dorosłym mężczyźnie patrzącym wstecz na swoje życie i na dokonane wybory. Tematykę konceptu udanie podkreślają wszystkie okładki tych albumów, zdecydowanie lepsze od tych, które zdobiły trzy pierwsze płyty grupy.
Pod względem muzycznym Eidos to godzina muzyki podzielona na dziesięć bardzo przemyślanych i ciekawych kompozycji, dla których wpisanie w li tylko progmetalową szufladę byłoby krzywdzące. Bo oprócz progresywnego metalu możemy mówić tu i o progrocku, czy hard rocku. Przede wszystkim jednak, gdy obcuję z najnowszą propozycją Włochów, słyszę wielką inspirację klimatycznym, atmosferycznym metalem zmieszanym z mocnym, niekiedy matematycznym riffowaniem w stylu Katatonii, bądź Leprous, do tego z lekko Toolową polewą. Czuć w tym wszystkim też spory szacunek do progresywnego rocka lat 70 – tych, który jednak „podkradany” jest przez Kingcrow od… współczesnego, złagodzonego Opeth.
Większość utworów to rzeczy wielowątkowe, niejednorodne (a to ozdobione akustyczną gitarą, a to drobiażdżkiem w stylu flamenco), spajane bardzo udanymi harmoniami wokalnymi i po prostu znakomitą melodyką. I to wszystko jest już w rozpoczynających album utworach The Moth i Adrift. Dodatkowo, w tym ostatnim, warto pokłonić się pięknemu gitarowemu solo. Intrygująco też prezentują się The Deeper Divide, At The Same Pace, czy tytułowy, najdłuższy w zestawie Eidos - kolejne mocne punkty płyty. Miłośnicy bardziej łagodnych klimatów z pewnością łaskawiej spojrzą na balladę Open Sky. Szczerze polecam!