Steve Hogarth to zapewne jedna z bardziej kontrowersyjnych postaci tzw.neo-proga lat 80-tych. Zdawać by się mogło, iż źródła takiego stanu rzeczy nie należy jednak szukać w tym co sobą reprezentował, lecz kogo musiał zastąpić. Jednak po wysłuchaniu „Dry Land” proporcje tych obaw należy troszkę zmienić.
Marillion na poważnie zainteresowałem się na początku lat 90-tych, tak gdzieś w okolicach wydania „Holidays In Eden” i pomimo bezgranicznego zakochania w „Mispalced Childhood” wybór Hogartha jakoś przełknąłem. Facet miło śpiewa (czytelniczki „Bravo” może się zainteresują, bo gość nawet i fajnie wygląda), a „Seasons End” to całkiem znośna płyta więc nie do końca rozumiałem o co ten cały dym.
Zastąpienie kogoś tak znaczącego jak Fish było raczej niemożliwe, więc Rothery i spółka zrobili Hogarthowi trochę kuku wciskając mu tę fuchę. Zresztą trzeba im oddać, że nie poszli na łatwiznę i nie szukali na siłę kserokopii byłego frontmana tylko postawili odważnie na kogoś o zupełnie innej barwie głosu. Może i ryzykowne, ale mogło się powieść. Poza tym sam Hogarth chyba nie do końca był świadomy z kalibru zadania jakie przed nim stało...
Na dobrą sprawę wiele, wiele lat później zdałem sobie sprawę czego ówcześni fani Marillion się obawiali, a miało to związek nie tyle z samą osobą nowego frontmana, ale z jego ostatnimi (tzn. tymi przed dołączeniem do zespołu) muzycznymi poczynaniami.
How We Live, czyli zespół jaki Stefan stworzył po tym jak dostał kopa z The Europeans, doczekał się jednej zaledwie płyty, która – całkiem słusznie – mogła wywoływać w fanach „Mispalced Childhood” i „Clutching At Straws” poczucie trwogi związaną z przyszłością ich pupili.
„Dry Land” – bo tak brzmi tytuł tegoż debiutanckiego wydawnictwa w dziejach duetu (tym drugim był gitarzysta Colin Woore) – furory komercyjnej, jak również artystycznej nie zrobił. Zresztą trudno się temu dziwić; kapel grających jak Simple Minds pod koniec lat 80-tych było bez liku i wybić się z czym w podobnej stylistyce było niezwykle ciężko. Nawet jeśli – jak w przypadku How We Live – kilka piosenek było całkiem przyzwoitych.
Fani Marillion zapewne sięgnęli po „Dry Land” ze względu na utwór tytułowy; nagrany na nowo (w niemalże niezmienionej aranżacji) cztery lata później na „Holidays In Eden”. Inne ciekawostki to bonusy; „You Don’t Need Anyone”, który pierowtnie również miał się znaleźć na tej samej płycie (wersja demo została zresztą dołączona to podwójnej, odszumionej – btw. ciekawe z czego – reedycji „H.I.E.” z 1998 roku), oraz „Simon’s Car” będący na dobrą sprawę propoplastą (zwłaszcza w warstwie tekstowej) „Cover My Eyes (Pain and Heaven)” z tegożże krążka.
Co poza tym? Utrzymany na dość przyzwoitym poziomie pop. Wprawdzie „All The Time In The World” drażni mućką w stylu wieś tańczy i śpiewa, gdyż w sumie mamy tutaj nic więcej jak dość toporne dicho (ktoś to tego wpadł na pomysł zrobienia do tego utworu klipu promocyjnego; Stefan w make-up’ie w śmiesznej fryzurze gibiący się a la Rick Astley... miodzio), to na szczęście pozostałe numery wyrównują proporcje.
Delikatne „Lost at Sea” oraz przede wszystkim „Working Town” pomimo swojej prostoty brzmią miło, by nie rzec, że dostojnie. „The Rainbow Room” to fajne, przebojowe tempo. Miła dla ucha nośność „Games In Germany”, „A Beat In The Heart”, czy przede wszystkim „Working Girl” też może się podobać.
Żeby było śmieszniej wspomniane wyżej utwory mające swój link z Marillion wypadają zdecydowanie najlepiej. „Dry Land” jest mimo wszystko ładną i wzruszającą piosenką, „You Don’t Neen Anyone” miał naprawdę potencjał na przebój, a jakby „Simon’s Car” nieco przearanżować to mógłby wyjść z tego fajny numer z nieco mocniejszym pazurem.
„Dry Land” to w sumie płyta, ani dobra, ani zła. Ot, jedna z wielu, które nagrano na fali mainstreamowego nurtu, oddająca ducha tamtych czasów. Niezbyt to ambitne, ani wysublimowane, ale jakoś znośnie się słucha.
Hogarth na szczęście zaparł się w sobie i - pomimo różnorakich przeciwności – w Marillion ostatecznie świetnie się spisał, nadając z czasem ich muzyce zupełnie innego wymiaru, odnajdując dzięki niej również swoją drogę. Jakby na potwierdzenie polecam porównać sobie zawartość „Dry Land” z „Ice Cream Genius”... Aż ciężko uwierzyć, że te dwa diametralnie przeciwległe wydawnictwa łączy osoba Steve’a Hogartha...