Zima. Ponoć jest zima. Nie za bardzo to widać za oknem, przynajmniej wśród tych naszych nizinnych krajobrazów. Ale tak jest, nie ma się co łudzić, że długo jeszcze będziemy czekać na mróz. Ani się obejrzymy, jak czasu zacznie przybywać, słońce zaświeci niby to odważniej ale jednocześnie zrobi się wyraźnie chłodniej. Potem zaś zaprószy śnieg i … tak, wtedy przytakniemy, że to już zima.
Skąd u mnie ta zima? Ano, bo jest Boże Narodzenie. A skoro tak, to warto spojrzeć by na półkę z płytami, może drzemie tam coś z muzyki, co na te najpiękniejsze Święta nada się idealnie. I tak się jakoś składa, że od dłuższego czasu mam kilka takich albumów na podorędziu. To wydawnictwa z muzyką klasyczną rzecz jasna, które aż proszą się, by nuty w nich zawarte zmieścić wśród chwil naznaczonych spotkaniami z Bogiem, a jednocześnie oddanych rodzinnym podwieczorkom przy kawie. By zamiast Kevina samego w domu na chwilę choć zanurzyć się w muzykę tak pięknie obrazującą Boże Narodzenie. A istniejącą od kilkuset lat…
Album, którego recenzję czytacie dotarł do mnie w jakiś czas temu w sporej paczce z płytami. Prym wśród nich wiódł Monteverdi, którego madrygały powoli, acz wytrwale przegryzają się przez moje wewnętrzne doń zniechęcenie (choć są kawałki, których ilość odsłuchów zaczyna niezmiennie świadczyć o – swego rodzaju – przebojowości). Płyta zaś, o której mowa jakoś tak zanikła w tłumie. A bo to jakby mniej poważana wytwórnia (jakoś wewnętrznie u mnie więcej zyskuje OPUS 111 niż Archiv, ot – takie zboczenie), a bo to okładka, jakaś taka szara i nie rzucająca się w oczy. I nawet muzycy – mimo iż znani i lubiani, też specjalnej atencji tej muzyce nie przynieśli. Myślałem więc: słabe. Cytując Thorina Dębową Tarczę: w życiu się tak nie myliłem :)
Bo Mass for Christmas Morning Michaela Praetoriusa to dzieło porywające. Przypadek sprawił, że pierwsze – w moim przypadku – słuchanie odbyło się w jesienny, mglisto – złocisty poranek. W samochodzie, w drodze do pracy. Oj, działo się. Dawno nie było tak głośno w moim aucie, bo Gabrieli Consort & Players, pod batutą Paula McCreesha zagrali i zaśpiewali absolutnie porywająco. Dynamicznie, z werwą, ba, momentami po prostu monumentalnie. Właściwie aż do cudów mógłbym zaliczyć, że w czasie, gdy z głośników wybrzmiewało Puer natus in Bethlehem nie wpadłem do rowu albo nie zaliczyłem jakiegoś mandatu. Taka żywiołowa, uskrzydlająca i fantazyjna jest to muzyka. Trzeba oddać kompozytorowi, że choć tworzył na przełomie renesansu i baroku, to jego dzieło może wręcz stanowić wzorzec dla największych kompozytorów epoki: Jerzego Fryderyka Haendla i Jana Sebastiana Bacha. W brzmieniu „mszy luterańskiej na Boże Narodzenie rano” umieszczono sporo – mówiąc oględnie – ekstrawaganckich partii solowych i spektakularnych uderzeń chórów, które swoim śpiewem potrafią wprowadzić słuchacza w stan absolutnej ekstazy. Wspomniany wyżej utwór (nie mogę się oprzeć i podlinkuję go na koniec) to nie jedyny niezwykły fragment. Na dobrą sprawę takich dialogów partii solowych i zbiorowych jest na tym albumie sporo, a każdy z nich wywołuje dreszcze na karku i gęsią skórkę na ramionach. Podniosły nastrój, świetna instrumentacja i głosy, anielskie z naciskiem na rajskie – oto recepta na znakomity album. I nawet jeśli wśród kompozycji Praetoriusa znajdą się utwory anonimowych kompozytorów, bądź też dzieła innych, tym razem znanych z nazwiska mistrzów muzyki barokowej, to i tak nie zmienia ten fakt postaci rzeczy. Tego, że płyta Gabrieli Consort& Players oraz Paula McCreesha z pewnością na miano arcydzieła zasługuje. A że przy okazji to muzyka na Boże Narodzenie? Och, zaiste, tylko się cieszyć…
Radości życzę :)