Mary J. Blige ogłosiła, że po wydaniu albumu z piosenkami świątecznymi musi poszukać nowych inspiracji i udała się do miasta wiecznie prężnego, które wciąż żyje muzyką – Londynu. Gdy usłyszałem o tej podróży po raz pierwszy od razu pomyślałem, że to może się udać. Mimo, że londyńska scena nie jest już tak wyrazista, jak dwadzieścia lat temu, to wciąż daje nam wielu artystów, którzy potrafią genialnie łączyć wrażliwość i emocjonalność z elektroniką, nowymi brzmieniami i tym co obecnie „modne”. A Mary J. Blige zaprosiła do współpracy najgorętsze nazwiska sezonu– Sama Smitha, Disclosure, Naughty Boya i Emeli Sande. W efekcie powstał projekt skazany na sukces. Realia pokazały jednak, że nie zawsze zbiór świetnych pomysłów i genialnych muzyków generuje wybitny album. Jest nieźle, ale bez fajerwerków.
Pierwsze trzy utwory z The London Sessions mogą wprawiać w pewną konsternację. Jasne, jest tu dużo emocji i melodyjności, którą w tym roku świat zawojował Sam Smith, ale próba ujęcia tego w ramy R&B i soulu sprawia, że uderzamy w klimaty trochę zbyt uproszczone, wręcz patetyczne. „Doubt” to właściwie czysty współczesny gospel – pełen pięknej melodii, ale na średnim muzycznym poziomie. „Therapy”, „Not Loving You” i „When You’re Gone” to proste, dość przebojowe utwory, ale i w ich przypadku trudno mówić o przełomie. Świetnie się tego słucha, ale brakuje efektu „wow”.
Jeżeli jednak dotrwamy do piątego numery to zacznie się dziać więcej. Wjeżdża beat, który od razu przywołuje na myśl braci z Disclosure – świetny, bujające uderzenia z lekkim housującym zacięciem rodem z lat 90. Robi się wysmakowanie i oldschoolowo. Chwila moment i zaczyna się pulsujące „My Love” – przez chwilę faktycznie trafiamy do klubu pełnego londyńskich, undergroundowych rytmów. W podobną przestrzeń udamy się raz jeszcze przy okazji „Nobody But You”, które już wprost brzmi jak taneczna piosenka sprzed dwóch dekad. Wolniej, ciężej, ale niezwykle soczyście jest w triphopowym „Long Hard Look”, ale klimat ten jeszcze lepiej i ambitniej ujęty jest w „Whole Damn Year”. Te kawałki to naprawdę dobre, takie granie na poziomie.
Prawdziwe perełki albumu dopiero przed nami. Najpierw nagrane z udziałem Naughty Boya „Pick Me Up” – wspaniały zabieg z dołączeniem klarnetu, żywej perkusji i klawiszów do drum’n’basowego brzmienia. Genialne łączenie klimatów i wrażliwości. Świetnie jest też w bardzo mocno osadzonym w stylistyce Disclosure „Follow” – prawdziwy przebój, który w zdecydowanej większości zawdzięczamy braciom.
Album zamyka akustyczna wolta - „Worth My Time”, który jest bardzo podobny do tego, co na płycie było na początku… I w tym momencie już przy pierwszym odsłuchu pojawiła się w mojej głowie lampka mówiąca „A no tak, to płyta Mary J Blige”… Tym sposobem docieramy do głównej wady tego albumu. Wiele świetnych brzmień udało się na niej zawrzeć (choć wielu na pewno nie), ale w każdym momencie wokal Mary J Blige jest jedynie ozdobnikiem, który w żaden sposób nie sprawia, że kawałków słucha się lepiej. Kompozycje bronią się same, a próby połączenia trudniejszego w odbiorze współczesnego Londynu z prostym i melodyjnym wokalem amerykanki okazał się pomysłem nie tyle nieudanym, co niczym niewyróżniającym. Wokalistka znacznie lepiej realizuje się w brzmieniach prostych, akustycznych, które są domeną takich Brytyjek jak Adele, czy Amy Winehouse (podkreśla to brawurowy śpiew w utworach akustycznych, którego wyraźnie brakuje w innych momentach The London Sessions).
Reasumując, mimo świetnych momentów mamy raczej z dużej chmury mały deszcz. W ostatnim czasie Sam Smith, Disclosure, czy produkcje Jimmyego Napesa trafiają do mojego odtwarzacza dość często. The London Sessions nie dostarczyły mi nowego albumu Mary J Blige, a po prostu kilka nowych kompozycji muzyków, których naprawdę cenie. Patrząc na płytę jako całość, trzeba przyznać, że realizacja fajnej idei udała się jedynie częściowo.