Nigdy nie jest łatwo mierzyć się z albumami legend pokroju Carlosa Santany. Podczas długiej, pełnej sukcesów kariery muzyk pokazał się już z bardzo różnych stron i wydawać by się mogło, że niczym już nie zaskoczy. A jednak! Album Corazon pokazał, że Santana to wciąż artysta z najwyższej półki, który bawi się konwencjami, brzmieniem, i nie zważa (bo nie musi) na oczekiwania.
Od 1999 i wydania przełomowego albumu Supernatural kariera meksykańskiego gitarzysty nabrała tempa, a największe gwiazdy światowej muzyki wręcz marzyły, aby zaprosił je do duetu na kolejnych albumach. Podczas dekady, gdy ukazywały się kolejno Shaman, All That I Am i Guitar Heaven, otrzymaliśmy wiele wspaniałych i niezapomnianych kolaboracji, które zyskały szacunek dziennikarzy, a jednocześnie przebiły się do mainstreamu. Dokładnie dwa lata temu światło dziennie ujrzał album Shape Shifer, który był zdecydowaną woltą do konserwatywnego grania – bez duetów, bez mainstreamowych melodii, ale za to ze wspaniałą gitarą, która prowadziła narrację przez cały album. Mimo muzycznego sukcesu albumu, niektórzy wieścili koniec Carlosa Santany sugerując, że od tej pory ograniczy się on do wykonywania takiej właśnie, niezbyt odkrywczej muzyki.
Nadszedł jednak rok 2014, Mistrzostwa Świata w Brazylii za chwilę się rozpoczną, więc latynoscy muzycy są w cenie. Przy tworzeniu oprawy muzycznej tego wydarzenia najwięcej do powiedzenia miała wytwórnia Sony Music, więc nic dziwnego, że sięgnęła po swojego największego latynoskiego gwiazdora - Carlosa Stananę, który we współpracy z Wyclefem, Avicii oraz Alexandre Piresem stworzył hit, który będzie na towarzyszył przez najbliższe trzy miesiące:
W tym samym czasie album Corazon był już w tłoczni. Santana w wywiadach mówił, że chciałby stworzyć album na miarę pamiętnego Supernatural, ale tym razem w całości oparty na artystach śpiewających po hiszpańsku. W efekcie, po chwilowym oderwaniu od konwencji z albumem Shape Shifter, powracamy do kolaboracji w zdecydowanej większości opartej na coverach, jak to było przy okazji Guitar Heaven. Tym razem są to jednak hity latynoskie, a Santana oddaje w dużej mierze pole zaproszonym artystom. Pomaga im swoją gitarą. I trzeba przyznać, że gra wyśmienicie. Wciąż jest to najwyższy światowy poziom!
Warto Corazon przyjrzeć się dokładniej, ale trzeba mieć na uwadze, że jesteśmy w latynoskim kręgu kulturowym. Tutaj gra się zupełnie inaczej – brzmienie jest cieplejsze, prostsze, a instrumentarium nieco inne od tego, z którym mamy do czynienia na co dzień. Podobać się mogą piosenki osadzone w lokalnej kulturze: bujająca „La Flaca” z repertuaru gwiazdora Jarabe De Palo z Juanesem na wokalu, „Besos De Lejos” z Glorią Estefan, czy rozromantyzowana „Margarita” z Romeo Santosem. Fani amerykańskiego popcountry z przyjemnością posłuchają „Feel It Coming Back z Diego Torresem, a wyznawcy ska będą zachwyceni „Mal Bicho” z Los Fabulosos Cadillacs. Niezwykle przebojowo i karnawałowo robi się w otwierającym „Saideira” z Samuelem Rosą na wokalu, czy w nowej wersji starej wersji hitu Tito Puente „Oye Como Va” z najpopularniejszym obecnie latynoskim producentem Pitbullem, chociaż przyznam, że akurat mi średnio ten utwór przypadł do gustu. Niespecjalnie interesująco wypada też cover „Iron Lion Zion” z repertuaru Boba Marleya, w wykonaniu jego syna Ziggy’ego.
Na Corazon są jednak cztery perełki, które zadowolą nawet najbardziej wybrednych fanów.
Pięknie brzmi „Indy” z Miguelem na wokalu. Artysta ten rok temu przebojem wdarł się do mainstreamu i uwiódł fanów swoim neo-soulem. We współpracy z Carlosem Santaną stworzył prosty utwór z niezwykle emocjonalnym dialogiem wokalno-gitarowym. Wspaniałe uzupełnieni dwóch pokoleń.
Jeszcze ciekawszy jest „Una Noche En Napoles” z repertuaru kolektywu Pink Martini. Santana zaprosił do zaśpiewania tej ballady trzy wokalistki: mega gwiazdę muzyki meksykańskiej Lilę Downs, wokalistkę flamenco z Hiszpanii Ninę Pastor oraz argentyńską songwriterkę Soledad. Panie pokazują, w czym tkwi tak naprawdę moc muzyki latynoskiej, z jak ogromnym ładunkiem emocjonalnym sięona wiąże. Wspaniale opowiedziana historia, która obawiam się, że niestety pozostanie niezauważona ze względu na „imprezowe” szufladkowanie Corazon.
Najbardziej intrygującym, niepokojącym, ale zarazem najciekawszym w odbiorze utworem jest „Yo Soy La Luz” nagrany z Waynem Shorterem i żoną Carlosa, wybitną perkusistką - Cindy Blackman. Tutaj dzieje się naprawdę dużo. Nie próżnuje Wayne, który zdecydowanie pozwala sobie na mocne saksofonowe odjazdy, szaleją Carols i Cindy. W efekcie otrzymujemy hipnotyzujący utwór, którego słucha się z zapartym tchem, a trójka bohaterów pokazuje, że są po prostu wybitnymi muzykami.
Album kończy piękne, akustyczne wykonanie „I see your face” z repertuaru brazylijskiego gitarzysty starszego pokolenia - Bela Sete.
Corazon na pewno nie jest albumem dla wszystkich. Warunkiem koniecznym, żeby tej płyty słuchać z przyjemnością, jest sympatia do klimatów latynoamerykańskich. Trzeba jednak otwarcie przyznać, że Carlos Santana nie wybiera półśrodków - muzyka jest dla niego całym życiem i ma do niej bardzo emocjonalny stosunek. Nieważne czy tworzy swoje kompozycje, czy wspiera artystów z innych rejonów gatunkowych. Zawsze muzyka jest tym, co łączy, tym co w życiu najważniejsze. W przypadku Corazon ostateczny efekt nie zrzuca na kolana, ale całość brzmi naprawdę dobrze. Warto poświęcić tej płycie kilka godzin. Choćby z szacunku dla artysty wybitnego, jakim jest Carlos Santana. Artysty, który nie stoi w miejscu, a wciąż jest aktywny, eksperymentuje i poszukuje.