Ćwiara minęłaTM AD 1989!
Rok 1989 był specyficznym rokiem. Lata 80. (i w sumie kawał 70.-tych też) to był taki wariacki bal na Titanicu – kolorowo, szalenie, radośnie, a w tle gdzieś ciągle tkwiło widmo – zdałoby się nieuchronnej – nuklearnej rozpierduchy. Zwłaszcza po tym, jak Łżeruskie najpierw weszły do Afganistanu, a potem zestrzeliły pasażerskiego Boeinga nad Sachalinem, a ciężkie bombowce z pojedynczymi wielkimi bombami zastąpiły małe, zwinne ICBMy przenoszące po kilkanaście głowic. Gdzieś ta wizja grzybka na horyzoncie ciągle w Stanach trwała – dość obejrzeć takie filmy jak „Suburbia”, których bohaterowie chleją, ćpają i snują się bez celu – wszystko ch.., ekonomia leży i kwiczy, pokolenie baby boomerów rozwala epidemia rozwodów, edukacja w szkołach puka w dno od dołu, rząd z jednej strony wysyła komandosów, by szkolili wojska różnych przyjaznych Wujowi Samowi dyktatorów, z drugiej pod stołem sprzedaje broń różnym innym dyktatorom, którzy oficjalnie są wrogami US&A, w kinach rządzi oficjalna propaganda tzw. reaganomatografii, w myśl której żaden problem na świecie nie jest zbyt skomplikowany, by napakowany komandos z wielkim maszyngwerem w łapach nie mógł go rozwiązać długą serią i kopem z półobrotu, a i tak Ruskie wcześniej czy później zrzucą bombkę i tyle, po zabawie, ostatni gasi światło. Aż nagle okazało się, że ta zdawałoby się nieuchronna apokalipsa przynajmniej na nieco ponad dekadę znikła z horyzontu.
Rok 1989 to był specyficzny czas – z jednej strony było już wiadomo, że czasy Red Scare się skończyły, kolejni satelici sowieccy rwali się do niezależności, bombki zaczęły rdzewieć w silosach, bo czerwoni nawet nad elektrowniami nie umieli zapanować, nie mówiąc o pociskach międzykontynentalnych, a to, kiedy pojawi się pierwsza luka w Murze Berlińskim, było już właściwie jedynie kwestią czasu; z drugiej Mohamed Atta, Ziad Jarrah i kompani pilnie się uczyli, dopiero studiowali, zaczynali się interesować religią albo chlali na potęgę i radośnie ciupczyli niewierne panienki. Z perspektywy czasu okazało się, że z przerwą na pierwszą wojnę w Zatoce lata 90. to było swoiste światowe interbellum (konflikty na Bałkanach, Kaukazie czy w Ruandzie to jednak były mniej lub bardziej lokalne rzeczy, zwłaszcza z perspektywy Domu Odważnych i Kraju Wolnych Ludzi). Na pewno geneza tak zwanej Generacji X to jest temat szeroki i wielowątkowy, ale o ile młodsi o paręnaście lat punkowcy mieli przynajmniej w perspektywie całkowitą apokalipsę albo przynajmniej wojnę światową rozpierniczającą cały zastany ład i społeczne normy w drzazgi, dzieciaki pokolenia grunge nie miały nawet tego – mało, że wszędzie wokół jest totalny syf i brak perspektyw, to nawet nie można było się łudzić, że kiedyś skończy się on z hukiem (ze skomleniem też nie). Cobain i spółka wstrzelili się w swój czas z niesamowitą precyzją, jak w drugiej połowie lat 70. John Lydon, Steve Jones i spółka. Trafili na właściwy moment.
W tym czasie musiał to być szok nielichy – tu panowie pudelmetalowcy prężą torsy, włos taki, że niejedna modelka może tylko pozazdrościć, modne ciuchy od najlepszych projektantów, doszlifowana na połysk produkcja studyjna, lata w studio, setki tysięcy dolarów na nagranie i promocję, teledyski kręcone przez cenionych reżyserów i niezliczona liczba studyjnych dogrywek, a tu nagle pojawia się trzech zapuszczonych co nieco kolesi w stroju prosto z zimnych, zamglonych doków Seattle – średnio czysta flanela, stary sweter i zniszczone dżinsy, nagrywa płytę za 606 dolków przez raptem sześć dni, bez czyszczenia, dogrywek itp., brzmiącą surowiej niż niejedno demo, pełną brudów, sprzężeń, zniekształceń, nierównych perkusyjnych przejść i nietrafionych akordów, do tego pan zawodzi do mikrofonu tak, że niewiele da się zrozumieć; a gdy się zrozumie, to włos się na gołym torsie jeży, bo dostajemy np. historię dzieciaka więzionego latami przez rodziców w zamkniętym pokoju, któremu za jedyne środki higieniczne służą wsuwane od czasu do czasu przez szparę pod drzwiami kawałki gazet (wyjątkowo klaustrofobiczny, przytłaczający „Paper Cuts”), albo opowieść o grupie zwyrodniałych morderców-psychopatów (równie brudny, chory „Floyd The Barber”). I to zażerało jak cholera. Zwłaszcza dlatego, że Cobain oprócz punkowców uwielbiał też Beatlesów i ABBĘ. I gdyby tak zedrzeć cały ten brud z jego kompozycji, to pod dysonansami kryją się fajne, eleganckie melodie, stanowiące podstawę utworów – co potem wspaniale wyszło na płycie unplugged, jednej z koncertówek wszechczasów, a czego wielu epigonów Nirvany nie potrafiło (albo nie chciało) zrozumieć. Zresztą już na „Bleach” Cobain pokazał swój talent do tworzenia melodyjnych, wpadających w ucho kompozycji – vide „About A Girl”, zgrabna, nieco lżejsza od innych (choć brudu tu nie brakuje, podobnie jak firmowego Kurtowego cynizmu w tekście).
„About A Girl” i przeróbka „Love Buzz” Shocking Blue (rytmiczna, wręcz psychodeliczna w wyrazie, za sprawą gitarowych sprzęgów i mgiełek) to takie chwile przerwy na tej płycie, momenty na złapanie oddechu – bo już od otwierającego całość „Blew” (wyjątkowo wściekły śpiew, dysonansowa, niespokojna gitarowa solówka) „Bleach” to płyta wyjątkowo przytłaczająca, ciężka, klaustrofobiczna. Surowość brzmienia jeszcze podkreśla nastrój beznadziei, frustracji, przygnębienia, wręcz wylewający się z „Bleach” – oprócz dźwiękowego brudu, ciężki, chory klimat podkręca jeszcze sama konstrukcja utworów – wiele tu nagłych zmian tempa, skoków dynamiki, dysonansów, nagłych zakończeń, uniemożliwiających słuchaczowi przyzwyczajenie się, dezorientujących, drażniących, partie wokalne czasem ustawiane są w kontrze do linii gitarowych („Swap Meet”). Nawet kiedy zwolnią, dalej jest ciężko, brudno („Sifting”). Czasem potrafią jechać przed siebie na pełnym gazie, z obłąkańczo drącym się Kurtem („Negative Creep”), albo oprzeć piosenkę raptem na paru linijkach tekstu (nawiedzony „School”)…
Na pewno nie jest to najlepsza płyta roku 1989, ale tak wychodzi, że jest jedną z najważniejszych, jeśli nie tą najważniejszą. Czy chcemy czy nie – to Nirvana w dużej mierze zbudowała rock lat 90. jakim go znamy, sporo namieszała w muzyce popularnej kolejnej dekady, zainspirowała całe legiony naśladowców i świetnie wstrzeliła się w swój czas – czas zmian politycznych i społecznych, które dość poważnie przewalcowały się po świecie w końcu lat 80. Co prawda późniejsze płyty, na czele ze słynną „Nevermind”, zyskały większą popularność i były też albumami lepszymi (lekkie wypolerowanie studyjne mimo wszystko przysłużyło się tym nagraniom), ale „Bleach” to też płyta ważna – bez niej Ćwiara AD 1989 byłaby jednak pusta, bo chyba żaden inny album aż tak dobrze nie oddaje nastroju tego pokręconego roku zmian i chaosu z perspektywy zapomnianego przez świat miasta gdzieś na północnym zachodzie USA, a do tego ciekawie prezentuje rozwijającą się scenę muzyczną Seattle tuż przed tym, gdy na kilka lat stała się ona centrum rockowego świata.