Listopad za oknem. Niby nie zimny. Ani specjalnie deszczowy. A jednak, choćby nawet nie wiem, jak się starał, to i tak swoje wiemy. Mgliście z rana, mżyście przez dzień cały, a wieczory tak nagłe, jakbyśmy zapomnieli zapłacić abonament słoneczny. Szeleszczące pod nogami liście w parku i wszędobylskie przeświadczenie, że ten paskudny niedoczas to pożywka dla melancholii. Listopad. Za oknem, w sercach, w głowach, na twarzach ludzi. Wszędzie.
U mnie wylazł ostatnio z półki z płytami. Co prawda przez moment udało mi się go zepchnąć do narożnika włoskimi pieśniami, jakie Jan van Elsacker i jego ansambl zaserwowali nam podczas tegorocznej odsłony Poznań Baroque. Poddał się i przyczaił, uciekając przed słońcem Italii, radością, tchnieniem lata, melodyjnością i harmoniami rodem z innego świata. Ale niestety był to tylko moment. Efemeryda. Tylko przebrzmiały Dolci sospri i zaraz znowu zrobiło się minorowo.
Gdy więc wyciągnął się (tak: SIĘ, nie wiem, skąd nagle naszła mnie nań ochota) z półki dawno zapomniany album z damą trefl na okładce, to nawet specjalnie się nie broniłem. And Also The Trees w końcu pasują do listopadowych wieczorów idealnie. Potrafią czarować nastrojem, przystrajać się w białe pióra dekadencji i zniewolenia. Na Silver Soul (ha!, tytuł też zdaje się być idealnie dobrany do pory roku) taki blichtr mistycznego wręcz usidlenia bez wątpienia odnajdziemy. Bez zbędnej atencji, uderzy w nas z pierwszymi nutami Nailed, wystarczy tylko nastawić muzykę, a ta rozwinie skrzydła niczym upadły, stalowoczarny anioł z jakiegoś rpg’a, po czym palnie w nas czarem melancholii wspartym na bezdusznej i wyobcowanej wizji wszechświata.
Każde z nagrań na płycie ma swoją historię. Jak nigdy wcześniej i nigdy potem da się opisać słowami, które pozwalają zaczerpać nazwy i hasła z współczesnej kultury świata zachodniego. Słuchając Silver Soul będziemy mieli przed oczami przewijające się obrazy z historii kina. Zaświeci nam w oczy ekran telewizora, skąd wypełznie ku nam lęk nieokreślonej treści. Muzyka schyłku dwudziestego stulecia zabrzmi nam w uszach wyraziście i przejmująco, jakbyśmy jej findesieclizm hołubili w sobie od lat. Jednak, co chyba najważniejsze – żaden z utworów nie będzie nachalnie udowadniał, że wszystko już było. Taki The Cyclone, zapętlony niczym ścieżka dźwiękowa z niemych filmów Chaplina mrugnie do słuchacza zwiewną melodią i chłodem a’la Wayne Hussey. Albo mistyczny do bólu Where The Souls Meet. Faktycznie, jakby był zapisem briefingu dusz na podejściach do raju. „Idźmy tam” – mówi pierwsza z nich. A druga… „nie, nie, daj spokój, zanudzimy się na śmierć”. Prawdziwe rozdroże. Chroń mnie Panie od ludzi obojętnych… powiedział kiedyś poeta. Ano, bezwzględnie. A miejsce, gdzie spotykają się dusze jest ostatnim punktem obrony. Potem albo wielka nicość piekła, albo raj… gdzie nic się nie dzieje. To ja już wolę nasz listopad. Kwintesencję piękna, nawet gdy ma ono smutek na sztandarach.
Taki jest ten album. Tkwiący gdzieś między gotykiem, a muzyką filmową. Czerpiący z postrockowej ekspresji i tkwiący tak pomiędzy Angelo Badalamentim, Aphrodite’s Child, The The i Leonardem Cohenem. Mieszanina kinowej ekspresji, intelektualistycznych oczekiwań i rockowego szaleństwa, wymieszana całą gamą ludzkich uniesień, wśród których wspomniana nieraz wyżej melancholia bywa jednym z najmniejszych przewinień…
Macie odwagę? Posłuchajcie, świetny album.