Wychodzę z domu licząc, że płyta, którą niosę w ręce dopasuje się do porannego słuchania, albo że będzie idealnym uzupełnieniem szumu wentylatora w pracy. To już byłby sukces. Może też się zdarzyć, że posłucham tych utworów wracając do domu (jak to cholerne Sony nie przestanie działać – nie mam pojęcia, jakie oni łapówki muszą dawać, by ten ich sprzęt był instalowany w nowych autach!), a już naprawdę rzadko zdarza się kolejne, tym razem wieczorne słuchanie przy kawie, ogniu w kominku i z książką w ręce.
I tak się stało. Między klasyką bluesa, a muzyką baroku dotarło do mnie – za sprawą przyjaciela – najnowsze dzieło grupy Yello. Zespołu zaniedbanego w tym serwisie, traktowanego z przymrużeniem oka, bo zresztą sami artyści to oko do nas mrużą za każdym razem, gdy przygotowują nowy album. Fanem Yello byłem od zawsze, a więc jeszcze w latach osiemdziesiątych, za sprawą genialnych płyt One Second czy Flag. Byłem, bo potem jakoś nasze drogi się rozeszły. Aż do momentu, gdy posłuchałem Yello Touch i wygrzebałem z szafy wszystkie ich kompakty i winyle.
Muzyka na nowy albumie mnie zaskoczyła. Najbardziej tym, że panowie Meier & Blank zrezygnowali z tradycyjnego na ich płytach czynnika przewidywalności. Zawsze, każdy album grupy to było kilka niezłych piosenek oraz utwory, o których można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że są piosenkami. Dlaczego? Bo sytuowały się gdzieś pomiędzy dopracowaną do bólu taśmą demo, a materiałem dla szalonego DJ-a. A na Yello Touch takich utworów po prostu nie ma, co zdziwiło mnie niezmiernie. Za to jest cała masa naprawdę świetnych piosenek, o których nie da się napisać nic złego. Jak zwykle zresztą pojawia się w nich chrypiący lekko, charakterystyczny głos Dietera Meiera lub szepczący vocal Borisa Blanka, jak zwykle uzupełniają go wokale zaproszonych artystów (dobra tak, jakbyśmy od zawsze tych osób w Yello słuchali). Te piosenki – przebojowe, zmysłowe i oplecione znakomitymi partiami flugelhornu, fletu czy saksofonu to mogłaby być ozdoba każdej jesienno – zimowo – wieczornej kolekcji. Dziś mówimy na to chillout, downtempo, czy lounge, i za sprawą tysięcy kolejnych składanek jesteśmy przyzwyczajeni do takiej muzyki, ale trzeba pamiętać, że to właśnie Yello byli jednym z prekursorów tych nurtów muzycznych wtedy, gdy jeszcze szufladki z takimi nazwami nie istniały w głowach dziennikarzy, którzy je wymyślili. Dość wspomnieć o The Rhythm Divine (nagranym z Shirley Bassey) czy Otto Di Catania (z absolutnie porywającym Billiem Mc Kenzie na wokalu). I właśnie taka – wypadkowa wymienionych dwóch nagrań z lat osiemdziesiątych – jest ta płyta. Piosenkowa, przyjemna, pełna wdzięcznych acz nietuzinkowych melodii. Jedyne zaskoczenie na płycie – ale też na plus – to finałowy, najdłuższy zresztą kawałek Takla Makan. Przypominający bardziej nagrania Levona Minassiana, czy np. Petera Gabriela z płyty Passion, niż wcześniejsze dokonania Yello. Czarujące osiem minut zupełnie niezwyklej muzyki w które rządzi wszystko, tylko nie przewidywalna melodia.
Początek stycznia ma to do siebie, że nowe płyty jeszcze się nie ukazują, a te z ubiegłego roku mają czas (lub nie) zadomowić się w odtwarzaczach na dłużej. Yello Touch to z całą pewnością ta pierwsza kategoria.