Jamie Cullum mnie szczerze zaskoczył. Po niezwykle udanym albumie Momentum i świetnej trasie koncertowej sądziłem, że przez jakiś czas zrobi sobie wolne od nagrywania. Nic bardziej mylnego! Artysta prowadził swoją audycję w BBC2 i zastanawiał się, co nagrać. Okazało się, że inspiracją było spotkanie ze znanym jazzowym producentem – Benem Lamdinem, znanym jako Nostalgia 77. Panowie porozmawiali o jazzie, posłuchali dobrej, starej muzyki i stwierdzili, że warto coś razem stworzyć – tak powstał pomysł na album Interlude. Pełen bardzo klasycznego jazzu.
Jamie sięgnął po sprawdzone „marki”. Na płycie usłyszymy utwory spopularyzowane przez Ellę Fitzgerlad, Ninę Simone czy Billy Holiday, a także kawałki autorstwa takich tuzów jak Dizzy Gillespie, czy Ray Charles. Dużym plusem doboru jest na pewno to, że nie są to pozycje oczywiste, a raczej mniej znane, ale bardzo dobre kompozycje. W efekcie mamy do czynienia z luźnym przeglądem tego, co w jazzie najlepsze, ale niestety także najłatwiejsze do łyknięcia.
No właśnie. Przyznam, że jako fan Culluma, a w szczególności jego szaleństwo i faktu, że zawsze potrafił zaskoczyć, jestem albumem Interlude dość mocno zawiedziony. Zeszłoroczne Momentum, które miałem przyjemność recenzować zaskakiwało szczyptą elektroniki, eksperymentami i niewątpliwie było krokiem w przód i wciąż budowało zainteresowanie twórczością Jamiego. Interlude jest fajnym zwróceniem wobec tego, co jazz sobą prezentuje, ale obecnie takie wolty robi prawie każdy jazzowy artysta. Setny raz nagrywane są standardy, ciągle w ten sam sposób, a i w tym wypadku nie ma mowy o wielkich zaskoczeniach. W całokształcie płyta może się podobać, ale jest … banalna. Lejący się z głośników jazz jest niezwykle konserwatywny, a Jamie niespecjalnie szaleje na wokalu. W efekcie mamy do czynienia z dobrze odegranymi, ale umiarkowanie ciekawymi utworami.
Album otwiera tytułowy „Interlude” napisany przez Gillespiego – jest big band, pulsujący rytm, klasyczne solo na dęciakach i tyle. Podobnie jest chociażby z „Walkin’” albo w napisanym przez Raya Charlesa „Don’t You Know”. Chociaż trzeba przyznać, że przy tym ostatnim Jamie czuje się już znacznie pewniej i słychać silną inspirację stylem śpiewania Raya. Zawadiacki i lekko zakręcony Cullum pojawia się na chwilę w „Sack O’Woe” oraz „Lovesick Blues”. Obydwie kompozycje nie są w żaden sposób nowatorskie, ale przyjemnie się ich słucha. Nieźle brzmią też ballady – „Me One And Only Love”, „Make Someone Happy” oraz „Losing You”. Pozbawiony silnego instrumentalnego wsparcia Jamie pozostaje prawie sam z pianinem i przedstawia swoją liryczną twarz, która jest intrygująca, ale nie powala na kolana. Ciekawiej robi się w emocjonalnym „Seers Tower” z repertuaru Sufjana Stevensa. W utworze bardzo dobrze budowany jest klimat i narastająca fala dźwięku.
Na albumie są na szczęście trzy perełki, które nieco ratują wizerunek całości i sprawiają, że po album warto na chwilę sięgnąć. Pierwszą z nich jest „Out Of The World”, w którym pojawia się wreszcie nieco ciekawszy jazz, wychodzący poza kanon, nie tak infantylny, ze świetnym solo na saksofonie. Przestaliśmy mieć do czynienia z prostym graniem dla mas, a zaczął się jazz z ozdobnikami i improwizacją. Siłą napędową Interlude są jednak dwa duety, do których Cullum zaprosił najgorętsze nazwiska tego roku na jazzowym kalejdoskopie. Laura Mvula i Gregory Porter. Z Laurą Jamie zaśpiewał standard „Good Morning Hearache” z repertuaru Billy Holiday – utwór ten niby niczym się nie wyróżnia, kolejna standardowa aranżacja, ale głos Mvuli wsparty aksamitnym brzmieniem Culluma jest zniewalający. Jeszcze lepiej słucha się męskiego duetu z Gregorym Porterem. Panowie sięgnęli po „Don’t Let Me Be Misunderstood”, a więc kompozycję dość popularną, którą śpiewała niepowtarzalna Nina Simone. Klasyk, który na nowo pokazał nam swoim głosem Porter. Cullum jest jedynie tłem, ale bardzo dobrze kreuje klimat barwą i wokalnymi popisami. A szczególnie dobrze robi się, gdy Porter i Cullum śpiewają w duecie! Genialne brzmienie, bo obydwaj mają niepowtarzalną barwę.
Trzy utwory to jednak zbyt mało, aby uznać Interlude za sukces. Z jednej strony jest to album, który musi się podobać – jest dużo tradycyjnego jazzu, fajne kompozycje, przyjemne brzmienie i niewymagający wokal. Osoby, które oczekują jednak czegoś więcej mogą czuć się zawiedzione. Brakuje elementów zaskoczenia, nuty szaleństwa, czy chociaż instrumentalnych i wokalnych improwizacji. Cullum jest bardzo stonowany, przygaszony. Być może tak właśnie miało być, a tytuł albumu sugeruje, że jest to jedynie przerwa, chwila „wakacji” i odpoczynku od komponowania? Jako wielki fan twórczości i stylu Jamiego Culluma mam taką nadzieję, bo wizerunku i brzmienia ukazanego na Interlude po prostu nie kupuję.