Swego czasu dość mocno skrytykowałem ostatni album Stinga The Last Ship. Większość utworów zawartych na płycie-ścieżce dźwiękowej do musicalu w moim odczuciu było wtórnych, nudnych i niespecjalnie dobrze wykonanych. Sting ma u mnie jednak bardzo duży kredyt zaufania, więc postanowiłem zaryzykować bliższe spotkanie z tym samym materiałem, ale tym razem w wersji muzyka + obraz. I… jest o niebo lepiej.
Koncert został zarejestrowany w mniej więcej tym samym czasie, co premiera albumu (10.2013). Jednak ujrzał światło dzienne dopiero teraz, zapewne ze względu na zbliżająca się (wreszcie) premierę musicalu. Występ nie jest wierną kopią płyty – utwory są ułożone nieco inaczej, jest kilka nowych, część wypadła, ale całość jest wciąż bardzo bliska tematom „okołostoczniowym”. Najmocniejszym akcentem koncertu jest konferansjerka Stinga. Artysta ten od lat słynie z doskonałych umiejętności kontaktu z publicznością, ale w przypadku tego wydawnictwa wznosi się na wyżyny swoich umiejętności. O ile recenzując album odniosłem wrażenie, że „intymność” materiału to jedynie chwyt marketingowy, o tyle podczas występu na żywo widać i słychać, że dla Stinga kompozycje z The Last Ship są bardzo osobiste. Co chwile raczy nas historiami ze swojego życia, wspomina młode lata i życie wśród statków-kolosów. Cała ta otoczka sprawia, że występ ogląda się niezwykle przyjemnie. Do tego świetnie prezentują się muzycy, którzy towarzyszą bohaterowi na scenie. Śpiewający z nim w duetach Jimmy Nail wygląda niczym marynarz wyciągnięty ze statku, The Wilson Family zachwyca chóralnym śpiewem szantowym („Big Streamers”!), a muzycy prezentują bardzo wysokie umiejętności tworząc niezwykłe tło do stingowych opowieści.
Wciąż najsłabszym elementem całości są kompozycje. Większość utworów prezentuje się co najwyżej przeciętnie, ale w wersji koncertowej nie denerwują one tak bardzo. Widząc zaangażowanie muzyków, subtelność i prawdziwą radość grania pozytywne odczucia udzielają się i odbiorcy. Czasami można mieć wrażenie, że zawędrowaliśmy do przystoczniowej tawerny (fantastyczne, obrazowe „Show Some Respect”). Doskonale brzmi „What Have We Got?”, „Practical Arrangement”, przypominający klasycznego Stinga „Dead Man’s Boots”, a przede wszystkim zbluesowany “Jock The Singing Welder”, w którym warte uwagi solo dorzuca Dominic Miller. Najmocniejszą kompozycją jest jednak „Shipyard” będący minisztuką z rozpisanymi rolami na głosy (Sting ma nawet dwa wcielenia!). Zgrabna i zarazem bardzo rozbudowana kompozycja, która, jak już wspominałem przy recenzji albumu, z niezrozumiałych dla mnie przyczyn znalazła się jedynie w wersji deluxe The Last Ship.
Reasumując, materiał, który Sting pokazał rok temu jest zdecydowanie bardziej strawny „na żywo”. Muzycy prezentują się wyśmienicie, każdy daje z siebie wszystko, a zarazem współtworzą świetny klimat. Szkoda tylko, że najpierw mieliśmy płytę, teraz koncert, a na musical jeszcze będziemy musieli poczekać. Uroczysta premiera na Broadwayu 26.10.2014. Przedstawienia przedpremierowe I tryouty w Chicago zostały całkiem pozytywnie przyjęte przez krytyków. O ile po zapoznaniu się z The Last Ship w wersji studyjnej mój entuzjazm względem musicalu został mocno ograniczony, o tyle teraz powrócił i liczę, że sztuka trafi także do Polski.