Piotra Jana Brzezińskiego, znanego pod pseudonimem Peter J. Birch poznałem podczas warszawskiego koncertu Patricka Wolfa. Młody gitarzysta supportował swojego zagranicznego kolegę prezentując kilka utworów z pogranicza indiefolku i alternatywnego country. Intrygujący występ, pełen gitarowych dźwięków zachęcił mnie do zakupu debiutanckiej płyty artysty When The Sun’s Risin’ Over The Town. Wypełniały go utwory utrzymane w typowym, songwriterskim klimacie – trochę „plumkania” na gitarze, niezły wokal i fajny, subtelny klimat. Rzecz bardzo przyjemna, ale niespecjalnie innowacyjna, więc płytę odstawiłem po pewnym czasie na półkę i wracałem do niej bardzo sporadycznie. Fraza „Peter J. Birch” zapisała się jednak w tym czasie w mojej głowie, więc bardzo chętnie sięgnąłem po właśnie wydaną, drugą płytę artysty Yearn. Spodziewałem się brzmień podobnych do debiutu i nie zawiodłem się. Z tym, że jest na Yearn coś, czego nie było na pierwszym albumie – cała gama eksperymentów, muzycznych szaleństw i zniewalającego klimatu. Wszystko to powoduje, że już teraz wiem, że do płyty tej będę wracał bardzo często, a co więcej na pewno znajdzie się on na mojej liście najlepszych tegorocznych wydawnictw.
Peter nie zmienił swojej stylistyki diametralnie. Wciąż serwuje nam dźwięki z okolic indie, amerykańskiego folku (country, blues), czy alternatywy. Na Yearn dodał jednak do tego sporo elektroniki, efektów, a przede wszystkim stworzył kompozycje, które są po prostu bezczelnie dobre. Czasem pozytywne, ujmujące prostotą, a czasem skomplikowane, mroczniejsze, zalewające nas wodospadem dźwięków niczym Sigur Ros. Peter eksperymentuje też z wokalem – swobodnie porusza się między głębokim, niskim śpiewem, a radosnym falsetem. Nie zawsze są to pomysły w pełni udane, ale faktem jest, że dzięki temu artysta wykorzystuje w pełni możliwości, którymi obdarzyła go natura.
Otwierający album „Don’t Know What To Do About Myself” rewolucji nie zwiastuje. Elektroniczna perkusja wybija tutaj rytm, pojawia się folkująca gitara, tamburn i kilka subtelnych efektów. Na czele jest jednak wokal Petera, a całość brzmi bardzo modnie, nowocześnie i wpada w ucho. Znacznie ciekawiej robi się chwilę później, gdy do naszych uszu docierają pierwsze dźwięki „I Melted In Your Heart”. Pojawiają się gitarowe slajdy, przestrzenny wokalu i idealnie dobrane efekty perkusyjne. Wszystko to sprawia, że można się na chwilę przenieść do odległego miejsca pełnego dzikiej natury. Muzyka ta jest niezwykle obrazowa. „Close To You” na chwilę przywołuje znowu spokojne, altcountrowe aranżacje, ale już po chwili nasza uwaga skupia się na głosie Petera, który samym tembrem wokalu buduje napięcie. Jeżeli ktoś nie do końca wczuwa się w tak sentymentalne klimaty tego na pewno ucieszy kolejny kawałek - „Fate”. Czerpiący garściami z mrocznej elektroniki typowej dla Depeche Mode, czy Nine Inch Nails, Peter śpiewa bardzo nisko, a minimalistyczna aranżacja zwala z nóg. Doskonale rozłożony jest też dźwięk po kanałach – polecam słuchanie na dobrym sprzęcie! Niezwykłym momentem jest chwila, gdy zostaje tylko ciężki bit i głos Petera. Emocje jeszcze nie opadły, a nas atakuje już „Inescusable Blues” – pojawia się gitara elektryczna, echo na wokalu Petera, organy w tle – istny brzmieniowy szał. Czujemy się jak byśmy byli na próbie przed wielkim koncertem – dźwięk wędruje i atakuje nasze uszy z przeróżnych stron, a sama kompozycja mogłaby spokojnie wyjść spod pióra Jacka White’a. Surową, stepową wersję bluesa usłyszymy w „Graveside” – gitara, dzwonki, wiatr – nihilistyczny utwór o zagubionym człowieku. Przez dźwięk przebija smutek i samotność. „Away From Love” podtrzymuje bluesa, ale tym razem wędrujemy przez góry, jeziora i lasy. Zdecydowanie chłodniejsze klimaty – budowanie napięcia w tym utworze to mistrzostwo świata. Kolejny raz Peter tworzy kompozycję, która mogłaby spokojnie znaleźć się na płycie Sigur Ros. I zapewne byłaby jednym z jej najjaśniejszych punktów. Grungowe śpiewanie, przestrzenny dźwięk i muzyczna podróż. Akustyczne, pozbawione efektów jest „Darkness Bound”. Gitara i pianino oraz konwencja przypominają nieco Swell Season – jest miło, przyjemnie i jedynie szkoda, że Peter nie ma mocniejszego głosu. Yearn oficjalnie zamyka utwór „Home”, które jest najbliższe współczesnej scenie electrofolku. Falset Petera może drażnić, ale rytmizacja – pomysł na kompozycję i aranżacje - wyśmienity. Osoby, które wytrzymają kilkadziesiąt sekund ciszy będą mogły się jeszcze cieszyć kompozycją bonusową, powstałą jeszcze w 2012 roku, podczas pracy nad debiutanckim albumem. „The Story Of a Little White Deer” jest kompozycją tylko niezłą – typowy indie pop, z ograniczoną gitarą i ogranymi efektami. Nie oznacza to bynajmniej, że jest to utwór zły. Po prostu jego stylistyka wpisuje się w to, czym karmi nas od kilku lat alternatywny świat. Zdecydowanie bardziej podoba mi się poetyka własna Petera prezentowana w kilku wcześniejszych utworach.
Za każdym razem, gdy Yearn się kończy czuję, że muszę go włączyć raz jeszcze. Słucham tej płyty od kilku dni i wciąż jestem oczarowany. Niesamowita dojrzałość kompozycyjna, świetna technika gry i artystycznym zmysł robią wrażenie. Peter jest wciąż postacią znaną raczej wąskiemu gronu fanów alternatywy, ale jeżeli utrzyma poziom prezentowany na Yearn to światowy rynek muzyczny pozyska nowego bohatera z Polski. Brawa i jeszcze raz brawa. Doskonały album.