Co najmniej raz w tygodniu do naszej redakcji spływa album z serii „Młoda polska kapela gra rocka”. Czasem otrzymujemy pozycje godne uwagi, ale znacznie częściej są to „odgrzewane kotlety”, które niczym nie zaskakują - zarówno kompozycyjnie jak i instrumentalnie. Niestety do tej drugiej grupy należy debiutancki album Portland Rum Riot.
Na „53 minuty do wschodu” składa się 10 kompozycji utrzymanych w stylistyce hard rockowej z licznymi mrocznymi riffami. Nieważne jaki byłby sam muzyczny materiał to od razu odbiór psuje marny mastering – perkusja brzmi amatorsko, a do tego postprodukcja nie przykryła niedociągnięć wokalnych. Na szczęście całkiem dobrze nagrane są gitary, co pozwala docenić nieliczne ciekawe momenty. Praca w studiu nie zmienia też tego, że kompozycje i same pomysły są po prostu przeciętne. Przesłuchałem albumu dwa razy i non stop miałem wrażenie, że obcuję z miernym coverbandem Comy. Nie dość, że wiele konstrukcji muzycznych opierało się na tym, co dobrze znamy z twórczości łódzkiej kapeli, to jeszcze grafika albumu jest niebezpiecznie podobna do „Pierwszego wyjścia z mroku”.
Na szczęście nie jest tak, że przebrnięcie przez materiał to droga przez mękę. Są momenty, gdy można zawiesić ucho – fajnie buja „Kim jestem”, nieźle brzmi „Pozdrowienia z Portland”, a zdecydowanie najciekawiej prezentuje się „Ciemna strona melanżu”. Poza tym dominuje mieszanka wspomnianej Comy i tego, czym sam zespół się chwali – Ozzyego, BLS, Toola czy Slipknota. Mogło z tego wyjść coś fajnego, a powstał stylistyczny misz-masz, z którego nie wyłania się nic konkretnego, co pozwoliłby jakkolwiek opisać twórczość Portland Rum Riot. Brakuje charakterystycznych momentów, a co więcej, w chwilach gdy udało mi się „wejść” w riff i kawałek, to po chwili całość psuł nieczysty wokal, albo nudne brzmienie instrumentów. Dodatkowym minusem całości jest fakt, że prawie wszystko kompozycje są przeciągnięte – na pewno nie mają potencjału na 5-7 minut, a większości przypadków tyle właśnie trwają.
Jest jednak jeden pozytywny element twórczości Portland Rum Riot – teksty. Naprawdę niegłupie, dające do myślenia i bardzo intrygujące. Szkoda, że wydana niskim nakładem płyta nie zawiera książeczki, która pozwoliłaby lepiej zgłębić twórczość wokalisty.
Reasumując, trudno coś konkretnego o Portland Rum Riot powiedzieć. Na pewno jest to zespół, który ma coś do powiedzenia. Z wielu wpływów i dużej chęci powstał jednak bardzo słaby album debiutancki, który w karierze muzyków może bardziej zaszkodzić niż pomóc. Nie sądzę, żeby znalazła się duża grupa fanów, którzy będą mieli jakieś niezwykłe przeżycia związane z obcowaniem z „53 minutami do wschodu”.
Pomysł był, wykonanie kiepskie.