Dziś będzie rocznicowo. Wszak jest okazja: mija dokładnie 35 lat od dnia, kiedy świat poznał ksenomorfa z planetoidy Acheron (vel LV-426).
Zaczęło się od komediowego horroru science-fiction „Dark Star” (1974). Debiutanckiego filmu Johna Carpentera (tak, tego od „Halloween”), który współtworzyli scenarzysta Dan O’Bannon i rysownik Ron Cobb. Tego drugiego coraz bardziej kusił pomysł stworzenia horroru science-fiction w tonacji jak najbardziej na serio; z czasem znalazł współpracownika w osobie innego początkującego scenarzysty, Ronalda Shusetta. Wspólnie zaczęli pracować nad dwoma projektami, ale ten Shusetta („Total Recall” – „Pamięć absolutna”) po pewnym czasie trafił na półkę jako zbyt skomplikowany technicznie do zrealizowania w drugiej połowie lat 70. W międzyczasie O’Bannon przez pół roku brał udział przy pracy nad adaptacją „Diuny” w reżyserii Alejandro Jodorovsky’ego – prace nad filmem ostatecznie zarzucono, ale O’Bannon miał okazję poznać dwóch europejskich artystów, Jeana „Moebiusa” Girarda i Hansa Rudolfa Gigera. Prace tego drugiego tyleż przeraziły, co zachwyciły młodego scenarzystę – zwłaszcza jedna, przedstawiająca przedziwną, humanoidalną bestię, zatytułowana „Necronom IV”. Tajemniczy kosmiczny potwór, widmowe zagrożenie z powstającego wciąż scenariusza, przybrał realne kształty. Praca jednak postępowała naprzód wolno, wytwórnie nie okazywały zainteresowania wstępną wersją skryptu, a gdy grupa producentów powiązana z 20th Century Fox wreszcie się „Obcym” (promowanym przez samego O’Bannona jako „Szczęki” w kosmosie) zainteresowała, zaczęli przerabiać i poprawiać scenariusz na swoją modłę. Wszystko zmieniła premiera „Gwiezdnych Wojen”: wielki sukces filmu Lucasa sprawił, że wytwórnie nagle zainteresowały się każdym scenariuszem, który rozgrywał się w kosmosie, na nieznanych, obcych planetach z obcymi formami życia. Gdy jeszcze udało się, po kilku nieudanych próbach, znaleźć odpowiedniego reżysera – padło na Anglika Ridleya Scotta, świeżo po bardzo udanym debiutanckim filmie „Pojedynek” – praca ruszyła z kopyta. Co równie ważne, Scott podzielał fascynację O’Bannona dziełami H.R. Gigera, przekonał do jego wizji szefostwo 20th Century Fox i zaprosił rysownika do współpracy, konsultował się również z Ronem Cobbem i Moebiusem. Gotowy film trafił na ekrany kin 25 maja 1979.
Po trzydziestu pięciu latach można stwierdzić z całym przekonaniem: „Obcy” nie zestarzał się ani trochę. To jeden z tych filmów, w których zaskoczyło wszystko: i projekty graficzne (tajemniczy obcy pojazd i jego pilot tzw. space-jockey, zaprojektowane także przez Gigera, a z drugiej strony ziemski statek kosmiczny „Nostromo” – w przeciwieństwie do pojazdów widzianych wcześniej w filmach science-fiction, tutaj podkreśla się jego użytkowe funkcje: komputerowe terminale, wszechobecne kable i rury, kokpit wyposażony w dziesiątki dźwigienek, wyświetlaczy i przełączników), i aktorzy (świetnie wpasowujący się w scenariuszową koncepcję „kosmicznych kierowców ciężarówek” – w świecie „Obcego” podróże kosmiczne już dawno przestały być bajeczną przygodą, stając się w zamian kolejną nudną, monotonną, upierdliwą fuchą; obsadę zaś dobrano tak, że – co niestety z biegiem lat się zatarło – im bardziej znany aktor, tym wcześniej ginął, a ostatnia ocalała z załogi de facto debiutowała w dużej kinowej roli, co jeszcze potęgowało atmosferę zagrożenia, przed którym nikt nie może czuć się bezpiecznie), i dynamika filmu (gdzie trzeba, akcja przyspiesza, ale na ogół tempo jest dość stateczne, co Scott wykorzystuje w pełni, wykorzystując czas na odpowiednie naszkicowanie postaci i wykreowanie nastroju) – i wreszcie: oprawa muzyczna.
Stworzenie muzyki do filmu też nastręczyło mnóstwo kłopotów. Scott bardzo chciał, by ilustrację muzyczną stworzył japoński twórca muzyki elektronicznej Isao Tomita, ale wytwórnia zażądała kogoś bardziej znanego i doświadczonego w ilustrowaniu filmów: padło na weterana symfonicznej muzyki filmowej, Jerry’ego Goldsmitha. Zaproponowana muzyka nie spodobała się Scottowi, jako zbyt tradycyjna, zbyt liryczna i romantyczna; Goldsmith na szybko stworzył nowy temat główny, znacznie mniej tradycyjny w wyrazie, który od razu przypadł filmowcom do gustu. Inna rzecz, że był to jedynie początek perypetii: ku wściekłości kompozytora, Scott i montażysta Terry Rawlings cięli i przemontowywali gotowe kompozycje Goldsmitha, tak aby dopasować je do swojej wizji, wkleili też fragmenty wcześniejszego dzieła kompozytora – kilka tematów z filmu „Faust” (1962) oraz temat z Symfonii nr 2 „Romantycznej” Howarda Hansona.
Przez długi czas jedyną dostępną wersją ścieżki dźwiękowej była ta z roku 1979, zawierająca nieco zmienione wersje niektórych tematów z filmu, trwająca w sumie niewiele ponad pół godziny. Dwupłytowe, zremasterowane wydanie Intrady z roku 2007 to istna uczta dla fanów „Obcego”. Pierwszy krążek zawiera oryginalną muzykę plus nowe wersje, powstałe na życzenie reżysera i producentów; druga płyta to zmienione wersje wydane pierwotnie w roku 1979 jako oryginalny album ze ścieżką dźwiękową i trochę alternatywnych dodatków.
Można posłuchać, jak wyglądało to, co przygotował pierwotnie Goldsmith: rzeczywiście bardziej romantyczny, cieplejszy niż to, co ostatecznie w filmie się znalazło, oddający bezkres kosmosu temat główny i jego dopełnienie w postaci tematu finałowego (w filmie zastąpionego przez fragment symfonii Howarda Hansona). Jest szarpiący nerwy „The Shaft” (w filmie pojawił się w tym miejscu fragment muzyki do „Fausta”): zwłaszcza dźwięki wiolonczeli pięknie budują nastrój. Chwilami Goldsmith zaciera granicę między muzyką a diegetycznymi efektami dźwiękowymi („A New Face”, gdzie słuchacz nie ma pojęcia, czy słucha muzyki, czy dźwięków wydawanych przez poruszającego się w wielkim jaju twarzołapa). Dominuje tu nastrój osaczenia, wszechobecnego zagrożenia, podkreślany ostrymi dźwiękami smyczków i na przykład harfy („Here Kitty”), albo przez zderzenie piłujących dźwięków skrzypiec z niskimi tonami instrumentów dętych („Parker’s Death”). Nawet z pozoru mało przerażający element – krótkie solowe partie trąbek (bardzo chętnie wykorzystywane przez Goldsmitha w wielu jego ilustracjach muzycznych) – świetnie podkreśla klimat grozy. Niezbyt wiele tu melodyjnych fragmentów: dominują niespokojne crescenda i spiętrzenia dźwięków, chwilami przypominające atonalne szaleństwa Krzysztofa Pendereckiego czy Bernarda Herrmanna (zwłaszcza jeśli chodzi o wykorzystanie efektów perkusyjnych).
Jedyne, co świadomie pominięto, to fragmenty muzyki do „Fausta” i symfonii Howarda Hansona – obie płyty zawierają całość tego, co przygotował dla potrzeb filmu Jerry Goldsmith (plus jeden, ekhm, obcy element – fragment „Małej nocnej muzyczki” Mozarta – w jednej ze scen filmu słucha go kpt.Dallas). Do tego całość zremasterowano i oczyszczono cyfrowo – poprzednie edycje CD brzmiały kiepsko (piszczące smyczki, słaba dynamika całości…) Dla fanów filmu Scotta: jazda absolutnie obowiązkowa, bez dwóch zdań. Dla pozostałych: album jak najbardziej wart posłuchania, aczkolwiek uprzedzam – jest to muzyka trudna w odbiorze, niepokojąca, szarpiąca nerwy.