Moja przygoda z tą płytą zaczęła się od utworu „On My Own”. Dawno, dawno temu Kosiak puścił go u siebie w audycji. Piękny akustyczny wstęp z niesamowitą partią skrzypiec i cudowną linią melodyczną. Do tego powalające solo gitarowe w drugiej części kawałka i delikatna fortepianowa coda na sam koniec. Całość złożyła się na ściskającą za serce kompozycję, którą (nagraną z uciętym wstępem z rzeczonej audycji) niemiłosiernie katowałem w swoim walkmanie w czasach liceum.
Nie jestem entuzjastą całego tego tzw.neo-proga. Poza wyjątkami uważam go za nurt wtórny do szpiku kości i w 90% nie wart wysłuchania. Stąd też za recenzjonowanie pozycji takich jak ta jest dla mnie równie zachęcające jak grzane piwo w czterdziestostopniowym upale, ale sentyment robi swoje i kilka cieplejszych słów o drugim krążku tej holenderskiej kapeli napiszę.
Co poza „On My Own”? Raczej niewiele. Płyta „Leonardo’s Dream” znakomicie wpisuje się we wspomniany nurt i niczym specjalnie się nie różni od całego tuzina podobnych wydawnictw, które w tamtym okresie się ukazały i do dnia dzisiejszego się ukazują. Warsztatowo grupie nie można niczego zarzucić. Technicznie to neo-progowa pierwsza liga. Jedynym mankamentem jest brak śpiewaka, który mógłby troszkę pociągnąć ten album. Pan van der Burg ma głos troszkę bez wyrazu, wprawdzie momentami manierą stylizujący się na Geoffa Manna z Twelfth Night (najdobitniej słychać to chociażby w balladowym „The Allegory”), jednak nie na tyle charakterystyczny i charyzmantyczny, aby odcisnąć piętno na całości.
Fani chociażby Collage z okresu „Baśni” będą zadowoleni. Kaliber podobny tylko zazwyczaj ostrzej. Zwłaszcza klawiszowe pasaże w np. „Sad Man” nieodparcie kojarzą z debiutem kapeli Gila i Szadkowskiego. Brzmienie gitary jednak bardziej podchodzi pod Mandy’ego Meyera z Krokus, co najlepiej słychać chociażby w utworze tytułowym. Szybki, przebojowy kawałek, który z lepszą produkcją wydany kilkanaście lat wcześniej przy odpowiedniej promocji mógłby nawet coś zwojować na listach przebojów, wypływając na fali sukcesów AOR-owych kapel jak Asia, czy Journey.
Zresztą chwytliwe melodie z zapadającymi w pamięć refrenami to jeden elementów stylu Ywis. Słychać je w kilku utworach z „Twist To Release”, „The Morning Roars Again”, czy „Our Flight”.
Wydawnictwo ma jednak kilka ciekawszych momentów. Obok wspomnianego „On My Own” wyróżnić należałoby jeszcze dwa utwory.
Instrumentalny „Trial & Error” jest bardzo prosto skonstuowany. Po prostu nie specjalnie wyszukany, wytrzaśnięty z klawiszowego pudełka podkład i przyjemnie gitarowe solo ciągnące się przez cały utwór. Natomiast ponad 8-minutowy, zamykający całość „Put The Blame On History” to taka bardziej pompatyczna niby-epicka forma. Jest monumentalne intro, imitacje chóru... Początek niezwykle powalający. Później robi się troszkę nudnawo, riffująca gitara, linia melodyczna prowadzona troszkę bez wyrazu, ale mimo wszystko całość zdaje się mieć bardzo przemyślany koncept. Jednak na sam koniec, gdy zdawać by się mogło, że powraca motyw otwierający całość kompozycji spajający klamrą całość, otrzymujemy całkiem zręczny zlepek tych najciekawszych motywów przewijających się przez całą kompozycję. Niezbyt orygianale granie, ale mimo wszystko wyróżniające się z zawartości „Leonardo’s Dream”.
Rzecz dla neo-progowych zapaleńców. Nic odkrywczego, nic powalającego, bez potrzeby szukania dolnej szczęki, ani bez problemów z powstaniem z kolan. Po prostu konkretne rzemiosło i fajne melodie. Całości jednak przyjmenie się słucha.