Kosmicznej Sagi odcinek 19: Ciemność, widzę ciemność...
„What do Dr Sheldon Cooper and the black hole have in common? They both suck…” – Stephen Hawking
Kapitan załogi popadł w konflikt z dowództwem Zjednoczonej Federacji Planet, co zakończyło się zerwaniem kontraktu z EBS Records. Na szczęście dla niego dzięki zawiłym biurokratycznym przepisom Federacji okazało się, iż amerykański oddział EBS – Griffin Records jest niezależnie działającym podmiotem, mającym prawa do wydania nowego materiału zespołu w Ameryce Północnej. Ten dziwny splot okoliczności sprawił, że „In Your Area” ukazał się po zachodniej stronie Atlantyku. Natomiast europejscy fani kapeli musieli czekać niemal rok na wznowienie wydawnictwa, które dzięki zabiegom kapitana Brocka, miało miejsce przy współpracy z Voiceprint.
Dziwny to album. Po dziś dzień nie wiem, jaki cel przyświęcał tej dziwnej kompilacji nagrań studyjnych i koncertowych. Tym bardziej, że zdaje się je dzielić odległość większa, aniżeli Ziemię od Plutona. O ile jeszcze fragmenty koncertów trasy promującej „Distant Horizons” prezentują się (zazwyczaj) w miarę przywoicie, o tyle premierowe kompozycje wypadają mniej niż przeciętnie.
Rewelacyjnie brzmi rozpędzona i wbijająca w glebę z siłą młota pneutmatycznego wersja „Brainstorm”. Demoniczny niemal śpiew Rona Tree, zdecydowanie bardziej dopracowane (w porównaniu w chociażby z pierwowzorem znanym z płyty „Doremi Fasol Latido”) brzmienie i świetne partie gitarowe. Wszystko to niestety zostaje rozbite dziwnym przejściem w utwór „Hawkwind In Your Area”. Koszmarek to nieziemskiej wprost urody; trudno go ująć w jakiejkolwiek kategorii muzycznej. Niby to reggae, mające jednak z esencją jamaskiej muzyki wspólnego tyle, co „Kosmiczne Jaja” Mela Brooksa z dobrą komedią. Wprawdzie na sam koniec powraca główny motyw przewodni „Brainstorm”, ale nie jest on w stanie zatrzeć wyrazu obrzydzenia poprzednich kilku minut.
Niestety dalej jest tylko odrobinkę lepiej. Świetna wersja „Alchemy” poprawia wrażenie po nie najszczęśliwszym początku płyty, ale niestety połączenie delikatnego „Love In Space” z dziwadłem zatytułowanym „Rat Race” również nie okazało się zbyt udanym zabiegiem i znów słuchaczowi więdnie humor. Największą niespodzianką jest jednak odegranie „Aerospace: Age Inferno” z płyty „Captain Lockheed and The Starfighters” Roberta Calverta z 1974 roku w piorunującej zresztą wersji. Wprawdzie brakuje tutaj tego charakterystycznego śpiewu byłego wokalisty zespołu, jednak klimat utworu fajnie przywołuje ducha twórczości pierwszych lat działalności kapeli.
Część studyjna prezentuje się niestety gorzej. Nie zachwyca ani nudnawy (z dość mdłą partią gitary) „Hippy”, ani dość dziwnie prowadzony „Your Fantasy”, ani mający charakter new age „Diana Park”, a natomiast taki „Praire” byłby całkiem miłym dodatkiem na którejś z płyt Wishbone Ash, ale do kalejdoskopu Hawkwind już nie za bardzo pasuje.
Pozytywy? Ciekawie wypada demoniczny „I Am The Reptoid”, głównie dzięki interpretacji Rona Tree i ciekawym wokalnym efektom przepuszczonym przez vocoder. Do tego dorzucono jeszcze ciekawe nieco transowe tło. Również wspomnianego wyżej „Diana Park” (dzięki ciekawemu klimatowi) mimo wszystko bardzo przyjemnie się słucha.
Płyta jako całość nie jest zła. Po prostu brakuje tutaj kilku zapadających w pamięć utworów, a te zawarte na „In Your Area” nie są najwyższych lotów. Zresztą nie ma czemu się dziwić; ze stopniowej tendencji spadkowej ostatnich albumów nie trudno wyciągnąć wniosek, że potencjał obecnego składu się wyczerpywał i wymiana oficerów była tylko kwestią czasu.
W następnym odcinku: o imprezie urodzinowej, z której niektórzy wyszli naburmuszeni i nie tylko.