Kosmicznej Sagi odcinek 17: Ferengi, ksenomorfy i inne takie story.
"Rumours of my assimilation have been greatly exagerrated" – Cpt. Picard
Ferengi nie są najzacniejszą rasą zamieszkującą star-trekowy wszechświat. Ich moralność ma tyle ogłady co Terminator wbijający się samochodem w budynek posterunku policji. Niemniej kapitan Brock nie mówi ‘nie’, gdy przedstawiciel tej rasy (w jednym z poprzednich odcinków Kosmicznej Sagi znanych też jako punkodertalczycy) wyraził chęć aplikowania na posadę oficera pokładowego. Trudno powiedzieć czym uzasadnić decyzję ostatecznego zaoferowania mu rzeczonej fuchy; chęcią dania szansy komuś o innej mentalności, urozmaicenia dalszych podróży, czy najwzyczajniej potrzebą przyjęcia kogoś kto odciąży panów Brocka i Davey’a od uciążliwego zadania miotania się między mikrofonem, gitarami i klawiszami. Niemniej efekt w przypadku omawianej płyty był więcej niż zaskakujący.
Ron Tree (bo o nim mowa), który dotychczas kojarzony był raczej ze sceną punkową, stał się wspomnianym nowym rekrutem, a powód przyłączenia się do Hawkwind tłumaczył tym, że „miał dość grania gówna i chciał w końcu zagrać w prawdziwym zespole”. No cóż, marzenie spełnił i znalazł się w szeregach kapeli Dave’a Brocka.
Nie jest on wokalistą o wyrazistym i charakterystycznym głosie. Nie jest też jakąś nadzwyczajną osobowiścią muzyczną, jednak na „Alien 4” sprawdził się znakomicie. Co więcej sposób jego ekspresji bardzo często przywoływał na myśl złote czasy Roberta Calverta. Słychać to chociażby w dramatycznych melorecytacjach takich jak „Abducted”, „Are You Losing Your Mind?” (czyli nowej wersji „The Iron Dream” z krążka „Quark, Strangeness & Charm”), czy „Blue Skin”. Jego śpiew brzmi również świetnie w mocniejszych i szybszych numerach, takich jak niemal punkowy „Xenomorph”, gdzie jego sposób interpretacji ponownie zdaje się przywoływać wokal Calverta z czasów „PXR5”. Jakby na potwierdzenie tego wszystkiego otrzymujemy na sam koniec płyty nową (lecz niestety strasznie wtórną) wersję nieśmiertelnego „Death Trap” z końca lat 70-tych.
Zresztą tytuł płyty jest więcej niż mylący. Nie jest to w żadnym wypadku soundtrack z czwartej części kultowej serii filmów o pojedynkach dzielnej Ellen Ripley z paskudnym ksenomorfem; nie jest to też dzieło inspirowane wspomnianym klasykiem sci-fi*. Muzyka tutaj zawarta jest nie ma nawet nic wspólnego z muzyką firmową. To raczej powrót do bogatszych i nieco bardziej motorycznych form, aniżeli miało to miejsce na dwóch poprzenich krążkach grupy. Słychać to chociażby w „Alien (I Am)”, gdzie zafundowano nam bardzo płynnie i ciekawie zmieniające się kolejne fragmenty utowru ze świetnie prowadzonym wokalem Brocka i dość surowo brzmiącą partią gitarową. Bardzo dramatycznie (zarówno w warstwie instrumentalnej jak i wokalnej) jest we wspomnianym „Blue Skin”, gdzie zniekształcony głos Tree miesza się ze świetnie budowanym napięciem, kilkoma zmianami tempa i ciekawymi (choć nieco drażniącymi we wstępie) efektami syntezatorowymi. Nawet krótkie instrumentalne formy niosą ze sobą mocne brzmienie takie jak chociażby w takim „Journey”, gdzie może podobać się zarówno konkretnie brzmiąca partia basu jak i złowieszcze syntezatorowe efekty. Bardzo zbliżony efekt odnajdziecie w „Kapal” z jego niemal transowymi efektami klawiszowymi i licznymi (nie tylko muzycznymi) dodatkami powplatywanymi w całość trwania utworu.
Śladów po ‘ambientowych’ eksperymentach z poprzednich dwóch płyt jest raczej niewiele. Na dobrą sprawę wyróżnia się jedynie przepiękna instrumentalna impresja „Vega” autorstwa Alana Davey’a; spokojnie, niemal medytacyjnie prowadzona kompozycja stanowiąca niezwykle ciekawy ozdobnik na „Alien 4”.
Jedyne co może drażnić na płycie to powciskane na siłę przekształcone głosy mające zapewne brzmieć jak mowa (tytułowych) obcych („Alien (I Am), „Abducted”), ale swoim piskliwym efektem sprawiające grosteskowe wrażenie i drażniące bardziej niż głosy Chipa i Dale’a z kreskówek Disney’a, albo Alvina i jego Chiopmunksów.
Natomiast co do konkretnych utworów? Jedynie zarzuty można mieć do takiego „Sputnik Stan”. Fakt faktem jest to fajny, rozpędzony utwór rodem z pierwszej połowy lat 70-tych, jednak brzmi on strasznie topornie i na dobrą sprawę nie ratują go nawet fajne przejścia w środkowej jego części z ciekawą partią klawiszy i surowo brzmiącą gitarą basową. Równie nudno jest również w „Festivals” z nie najszczęśliwszym riffem, niemrawo prowadzoną liną melodyczną i - ocierającym się o pop - refrenem.
Jednak „Alien 4” zaliczyć należy do sukcesów zespołu. Zdawać się może, że grupa odnalazła radość spontaniczniejszego grania, wystrzegając się jakiś druzgocących wpadek. Tradycyjne ‘hawkwindowe’ granie, wiele interesujących rozwiązań brzmieniowych, mogące podobać się melodie i motywy stawiają omawianą płytę jako jedną z ciekawszych jaką ekipa Brocka wydała w latach 90-tych.
*tutaj zapewne rozpęda się burza co do autentyczności i wartości obrazu „Alien: Resurrection” jako kontynuacji ponadczasowej serii zapoczątkowanej przez Ridley’a Scotta w 1979 roku. Podobna debata miała miejsce w naszym zacnym redakcyjnym gronie i skutecznie podzieliła ‘ArtRockową’ załogę.