Kosmicznej Sagi odcinek 10: Hide and Q
"Jean-Luc! It's so good to see you again. How about a big hug?" - Q
Tak samo jak w co którymś odcinku serii „Star Trek: Next Generations” przecinają się drogi załogi statku Jean-Luc Picarda i tajemniczej siły kosmicznej legitymującej się jako Q, tak samo w historii Hawkwind swoje ‘trzy grosze’ do niej dorzuca ceniony brytyjski pisarz science-fiction Michael Moorcock. Wprawdzie Moorcock nie miał zapędów takich jakie miał wszechmocny Q i nie ‘bawił się’ załogą chcąc poznać ludzki charakter i naturę człowieka, lecz przyznać trzeba, iż ‘moorcockowe’ inspiracje i sama współpraca z nim odcisnęła na Hawkwind równie wyraźne piętno co ‘zabawy’ Q na losy USS Enterprise.
Pierwsze spotkanie ‘bliskiego stopnia’ pomiędzy ekipą Brocka, a Moorcokiem nie miało wcale miejsca w przededniu słynnej trasy w roku 1972 uwiecznionej w postaci dwupłytowego „Space Ritual” (na której, umieszczono melorecytacje Michaela), lecz kilka lat wcześniej, kiedy to zespół dopiero kształtował się, przesiąkając atmosferą londyńskiego Landbroke Grove, w którym mieszały się wszystko co w tamtych czasach było modne; idee rewolucji społecznej, hippisowej idylii, eksperymentowania i poszukiwania własnej zarówno muzycznej jak i filizoficznej drogi. Jednym z ówczesnych bywalców takich otwartych spotkań dyskusyjnych pod koniec lat 60-tych był właśnie Moorcock. Już wtedy myślano o bliższej współpracy, jednak plany udziału pisarza przy debiucie zespołu zostały z niewyjaśnionych przyczyn niezrealizowane.
Niemniej na początku lat 80-tych panowie Brock i Moorcock postanowili znów coś razem stworzyć, a za punkt ‘zaczepny’ wybrali sobie jedną z melorecytacji pisarza umieszczonych na wspomnianym wyżej „Space Ritual”, a mianowicie „Sonic Attack”.
Czym się różni wersja „Sonic Attack” Anno Domini 1981 roku od tej sprzed 9-ciu lat wcześniej? Na pewno postęp w rozwoju syntezatorów i wykorzystania efektów dźwiękowych nadał utworowi nowej mocy. Został on nagrany na nowo, brzmiąc bardziej mrocznie, złowrogo i miał zdecydowanie bardziej ‘odhumanizowany’ charakter niż oryginał. Wydaje się również bardziej ostry. Zresztą wrażenie zwiększenia ciężaru gatunkowego (i decybelowego) odczuć można nie tylko w tym utworze. Kilka innych kompozycji z tego krążka wydaje się być próbą flirtu z rosnącym wówczas w siłę ruchem New Wave Of British Heavy Metal. Przykłady? Proszę bardzo; „Rocky Paths” z mocnym rytmem, piorunującym gitarowym riffem i ciekawą linią melodyczną, czy „Angels of Death” mający sobie coś z mroczności co niektórych kawałków Żelaznej Dziewicy. Nawet mający charakter typowej ‘hawkwindowej’ elektroniczno-eksperymentalnej miniatury „Psychosonia” ma wokalne wariacje przechodzące pod koniec utworu w mocny metalowy rytm. Takich przykładów jest więcej. Wspomnieć można chociażby o „Coded Languages”, w którym znów postawiono na motorykę całości, kosztem wytworzenia klimatu. Zresztą akurat ten utwór - ze względu na wątpliwej jakości ‘popisy’ wokalne Michaela Moorcocka - brzmi nieco groteskowo i jest zdecydowanie najsłabaszym na płycie; nieco piskliwy głosik pisarza na tle pędzącej niczym pociągi Maglev machiny hawkwindowego pędu wypada gorzej niż przysłowiowe ‘jakoś to ujdzie’. A to, że zawodowym wokalistą to on nie jest, wyraźnie słychać w pewnych momentach, w których to chłopina podczas swojego 'śpiewania' najzwyczajniej w świecie się zasapał.
Najlepsze fragmenty? Oczywiście znajdzie się kilka. Zaliczyć do nich należy na dobrą sprawę całą pierwszą stronę wydawnictwa. Pomimo mocniejszego charakteru poszczególnych kompozycji przyznać należy, że mają one i ciekawe pomysły i świetne melodie i mistrzowskie wykonanie. Najbardziej wybijającym się z całości fragmentem jest jednak brzmiący niczym ‘odmieniec’ „Virgin of the World”, który zdaje się być niczym więcej jak syntezatorową impresją, która dzięki dodanej delikatnej solówce gitarowej (kojarzącej się nieco z „Astral Entrance” Eloy) jest zdecydowanie najciekawszym kawałkiem w zestawie.
Niestety druga strona płyty wygląda troszkę mniej ciekawie. O ile jeszcze taki przebojowy „Living On The Knife Edge” może się podobać ze względu na naprawdę świetną linię melodyczną i fajną (pozornie prostą) konstrukcję z łagodnym przejściem w inne metrum w okolicach trzeciej minuty trwania utworu, o tyle już takie „Coded Languages”, który obok „śpiewu” Moorcocka może drażnić topornym rytmem, czy „Streets of Fear”, który pomimo ciekawie prowadzonego wokalu Brocka wydaje się być odegrany troszkę bez pomysłu, zaniżają ocenę całości. Niestety zarówno „Lost Chances” jak i (dołączony dopiero do kompaktowej reedycji płyty) „Trans-Dimensional Man” - które pomimo swoich ciekawych momentów - nie za bardzo są w stanie wyciągnąć całości z wrażenia stagnacji. Nadal jest ostro, ale troszkę bez jakiegoś ładu i składu i zapadających w pamięć motywów.
Wydawać się mogło, iż w procesie tworzenia płyty zabrakło nieco konceptu na jej dokończenie. Do pewnego momentu zdaje się być dobrze, potem jednak Dave Brock i koledzy sprawiają wrażenie nieco zagubionych i nie za bardzo wiedzących co - ze sobą i z tym do dotychczas nagrali w studiu - zrobić. Po raz kolejny Hawkwind zdaję się umiejętnie wpasować w czasy w których przyszło im działać; elementy bliższe heavy-metalowej stylistyce były tymi częściami układanki, które powinny jak ulał pasować do brzmienia zespołu (przyznać trzeba, że twórczość Hawków zawsze należała do kategorii ‘motorycznych’) jednak panowie nie do końca wykorzystują szansę i niestety nie wypuszczają na świat płyty mogącej poszerzyć krąg ich odbiorców. Zamiast tego otrzymaliśmy wydawnictwo (pomimo swoich naprawdę dobrych momentów) mogące drażnić topornością i jednostajnością.
W następnym odcinku: bal przebierańców i zmęczenie materiału.