Kosmicznej Sagi odcinek 4: Voyage Home, czyli szczęśliwe wyjście z czarnej dziury.
"Logic is the beginning of wisdom; not the end." - Spock
No i stało. Po chwilach grozy związanych z wciągnięciem w czarną dziurę załoga statku Hawkwind wróciła na swój właściwy kosmiczny szlak. Jednak pewne (niezbyt groźne jak się okazało dla funkcjonowania okrętu) uszkodzenia struktury plazmy napędzające silniki warp wymagały pewnej korekty kursu, której efektem była płyta „Hall Of The Mountain Grill”. Kolejnym naturalnym następstwem podróży była (nie pierwsza już) wymiana oficerów pokładowych; Robert Calvert odpowiadający za stronę liryczną utworów grupy, wyruszył niczym Spock w jednozałogowy lot w poszukiwaniu swojego kolinahr (czyt. postanowił spróbować sił solo czego efekt usłyszymy w tym samym roku w postaci firmowanej jego nazwiskiem płyty „Captain Lockheed and the Starfighters”), ponownie na liście „zagninionych w akcji” znalazł się Dik Mik, natomiast lukę na liście rekrutów wypełnił skrzypek Simon House, przechwycony po rozpadzie zespołu High Tide.
„Hall Of The Mountain Grill” jest pozycją nieco łagodniejszą od topornej „Doremi Fasol Latido”. Wydawać się może, iż brzmienie zespołu zasadniczo sie nie zmieniło, a płyta też nie brzmi inaczej, lecz zespół nieco zaczyna sięgać po pewne elementy muzyczne, dzięki których wykorzystaniu kieruje się nieśmiało na ścieżkę klasycznego rocka progresywnego.
Już od samego początku płyty słuchać różnice. W otwierającym „The Psychodelic Warlords (Dissapear In Smoke)” są wprawdzie świdrujące UFS-y, jednak wchodząca po chwili partia gitary jest ładgodniejsza od tych z poprzedniej płyty, do tego (wykorzystany po raz pierwszy) podkład melotronowy i snujący się dość leniwie śpiew Dave’a Brocka, prowadzący ciekawą linię melodyczną zdają się brzmieć świeżej w porównaniu z poprzednimi kompozycjami grupy. Niemniej jednak ten sam hawkwindowy charakter utworu pozostał, delikatnie rozwijający się i budujący ten kosmiczny-psychodleliczny klimat. Jednak łagodne przejście w symfoniczny „Wind Of Change” jak i sama kompozycja jest już czymś nowym. Delikatne organowe pasaże, partia skrzypiec wraz z ciepłymi chórkami tworzą niemal podniosły nastrój. Słuchając „Wind Of Change” czujemy, że grupa postawiła tutaj bardziej na ‘atmosferyczność’ i pompatyczność kosztem motoryki co - jak się okazało - dało niezwykle poztytwny skutek, gdyż utwór sam w sobie jest poruszający i zapadający w pamięć.
„D-Rider” Nika Turnera zdaje się być już nawiązaniem do ciekawych fragmentów poprzedniej płyty; pozornie nieskomplikowany rytm, szybka zmiana tempa w okolicach refrenu. Przyznać jednak należy, że pomimo swojej prostoty utwór ma wiele symfonicznych smaczków pełniących wprawdzie jedynie rolę tła, ale dzięki temu kreujących obraz bardziej przmyślanego tworu.
Akustyczny „Web Weaver” dzięki partii fortepianu brzmi nieco (nie po raz pierwszy zresztą w karierze Hawkwind) floydowo. Utwór trzeba zaliczyć na plus, choć momentami kompozycja wydawać się może we wstępie niczym innym jak nieco zmodyfikowaną wariacją „You Know You’re Only Dreaming” z płyty „In Search Of Space”. Dopiero później przy zmianie tempa w okolicach drugiej minuty trwania utworu robi się nieco ciekawiej.
Zarejestrowany na żywo „You’d Better Belive It” (rzecz z kanadyjskiego Edmonton) jest niczym innym jak tylko nieciekawymi popłuczynami po „Doremi Fasol Latido”; szybkie tempo, toporne gitarowe riffy, nawet wciśnięte mocno na siłę partie skrzypcowe Simona House’a nie ratują utworu. Jeśli lubicie niekontrolowane jazdy, których zespół dał swoje próbki na „Doremi Fasol Latido” i „Space Ritual”* to jest to coś dla was. Niestety umieszczenie go na „Hall Of The Mountain Grill” był – delikatnie powiedziawszy – nie najszczęśliwszym pomysłem, gdyż „You’d Better Believe It” dość brutalnie burzy nastrój i klimat zbudowany poprzez spójny charakter poprzenich kilku kompozycji.
Na szczęście instrumentalny utwór tytułowy (pióra Simona House’a) wyrównuje proporcje. Znów robie się symfonicznie; główna partia fortepianu tworzy dość błogi nastrój, a melotron, delikatne syntezatorowe tło, skrzypce i niemal niesłyszalna partia fletu budują tę ciekawą ‘orkiestrowość’. Szkoda tylko, że kompozycja kończy się po niewielu ponad dwóch minutach; aż prosiło się aby rozwinąć ją jeszcze bardziej.
„Lost Johnny” Lemmy’ego również brzmi inaczej. Główny motyw gitarowy wydaje się mieć bardziej blues-rockowy charakter niż hawkwindowy. Całość momentami podchodzi bardziej pod wczesny Cream niż pod to co pan Kilmister zacznie tworzyć kilka lat później z Motörhead.
„Paradox” jest kolejnym fragmentem zarejestrowanym w Edmonton. Wydawać by się mogło, iż będzie to kolejny masakrator pokroju „You’d Better Believe It”. Na szczęście pomimo rozpędzonego - zwłaszcza w środku utworu - tempa kawałek ma swój ład i skład. Jest ciekawa linia melodyczna, nieco symfoniczne tło i jest mimo wszystko fajnie budowana dramaturgia całości.
Co jeszcze? No tak. „Goat Willow” – kolejna symfoniczna miniaturka wciśnięta między motoryczne cielska „Lost Johnny” i „Paradox”. Jest znów delikatny klawiszowy podkład, do tego złowrogie dźwięki popsutej pozytywki (wprowadzające tę ciekawą mroczność) oraz partie fletu i klawesynu pod koniec. Klimat i piękno... i zaledwie minuta i 38 sekund...
Hawkwind na „Hall Of The Mountain Grill” - pomimo swojej oczywistej spuścizny odziedziczonej po „Doremi Fasol Latido” - zmienia się i to zmienia się na lepsze. Kompozycje nabrały wyrazistości, ładu, odpowiedniego szlifu, a całość okazała się być przymiarką do najlepszej płyty zespołu, która ukaże się rok później, będącej wynikiem współpracy z pewnym znanym pisarzem science-fiction.
*naturalną koleją rzeczy powinno być teraz napisanie recenzji „Space Ritual” wydanego w roku 1973 jednak postanowiłem koncertowym dorobkiem zespołu zająć się po zakończeniu cyklu płyt studyjnych i stworzyć ‘suplement koncertowy’ (wybranie najciekawszych i najważniejszych płyt live zespołu) oraz ‘suplement alumni’ (najbardziej interesujące płyty solowe co niektórych muzyków)