Nie oszukujmy się. Ted Nugent ma za Wielką Wodą opinię pojeba. Związana jednakże jest ona nie tyle z jego scenicznym image’m, lecz bardziej tym poza-scenicznym. Nie chodzi nawet o fakt przywiązania do Partii Republikańskiej, tudzież czynnego udzielania się na rzecz prawa do powszechnego posiadania broni lub przywileju polowań, lecz bardziej z całkowicie bezaprdonową krytyką działań tych, którzy myślą inaczej niż on sam np. demokratów. Cóż, nie każdy wykrzykuje na swoich występach, że obecnie urzędujący prezydent „is full of shit”*...
Zwał jak zwał, Nugenta można lubić lub nie, jednakże oddać mu trzeba, iż nawet pomimo faktu, że po sukcesach w latach 70-tych, gdy jego gwiazda zdawać by się mogło, iż bladła to umiejętny PR utrzymywał Tedka na czołówkach jeśli nawet nie poważniejszych gazet, to przynajmniej tabloidów, a te zawsze potrafią się sprzedać. Tak więc – w pewnym momencie swojej kariery – nawet pomimo braku osiągnięć czysto artystycznych Nugent zawsze jakoś utrzymywał się na topie. No, jeśli nie na topie to na pewno w czubie.
Odłużmy na bok jednak czynniki pozamuzyczne i skupmy się na samej twórczości Nugenta.
Co, by nie mówić taka, dość prosta, surowa i nie specjalnie wysublimowana odmiana rocka trafiła jak ulał pod gusta (nigdy nie grzeszącej oryginalnością i wyszukaniem) amerykańskiej publiczności. Teddy wyczaił zapotrzebowania rynku i wiedział jak sprzedać swój produkt. Niczym rasowy przedsiębiorca.
Aż dziw bierze, że „Ted Nugent” początkowo nie zdobywał nabywców. Bohater niniejszej recenzji został wspomniany zresztą z epizodzie „Beyond The Lighted Stage” dokunetującego historię Rush, gdy Geddy i spółka męczyli się z promocją „Caress Of Steel” tak samo „Nugent was also not breaking” (panowie w roku 1975 razem koncertowali). Jednakże szczęście do tego pochącego z Michigan muzyka się wkrótce uśmiechnęło. Jego debiut pokrył się szybko platyną, a sympatyczni Kandyjczycy musiali pobiedzić się kolejny rok, aby z „2112” się ostatecznie wybić na szersze wody.
Prawda jest taka, że mówisz „Ted Nugent” myślisz „Stanglehold”. Co by nie mówić to o ten kawałek roznosi się hałas pisząc o rzeczonym wydawnictwie. Jest on po dziś dzień sztandarowym dla twórczości gitarzysty na którym się wybił i który jest najchętniej granym z całej jego twórczości przez różnorakie stacje radiowe. Długi, rozbudowany, niemal transowy, zachowywujący jednak swoją prostotę i surowość, będący na dobrą sprawę niezapomnianym popisem lidera.
Dalej jest prościej, ale wcale nie gorzej. Ciekawie brzmią bardzo riffowe i chwytliwe „Stormtroopin’”, czy „Snakeskin Cowboys”. Takie „Hey Baby”, „Just What The Doctor Ordered”, czy „You Make Me Feel Right At Home” (autorowi niniejszej recenzji kojarzącym się nieodparcie z „Little Arabella” The Nice) balansują pomiędzy poważnym rockowym graniem, a muzycznym pastiszem. O ile taki „Where Have You Been All My Life” to już bardziej wyważone granie, to na sam koniec „Queen Of The Forest” daje znów tego świetnego przebojowego i konkretnego kopa. Osobiście lubię fajnie rozpędzony „Motor City Madhouse”, bo jest tu i konkretna gitara i ciekawe tempo i chwytliwy refren.
„Ted Nugent” może i ambicją nie grzeszy (może poza wiekopomnym „Stranglehold”), ale zapotrzebowanie na miłe dla ucha gitarowe granie z zębem zawsze się znajdzie. Płyta ma wszystkie atuty jakie tego typu wydawnictwo powinno zawierać: chwytliwe gitarowe granie, ciekawe linie melodyczne oraz pierwszoklasowe wykonanie. Nic tylko potupać kopytem.
*chodzi o Baracka Husseina Obamę rzecz jasna.