Ćwiara minęła 1987!
Wydanie listopadowe, wypomnikowe[‘].
Pomysły na flirty z amerykańskim rockiem wywietrzały Ronniemu z głowy zaraz po “Sacred Heart”. I całe szczęście, chociaż komercyjnie się to sprawdziło. Ale „Drem Evil” było powrotem do grania jak na Świętym Nurku, czy „The Last In Line”. Jednak nie było powrotem do wcześniejszej formy, przynajmniej nie całkiem. Dwie pierwsze płyty Dio są jednak lepsze i chyba w ogóle najlepsze w karierze grupy(*). Tyle, że „Dream Evil” miało szczęście być po „Sacred Heart”, co automatycznie stawiało je w lepszym świetle. Chociaż w zasadzie cały materiał jest tak z pół klasy gorszy od tego z „Holy Diver“ i „The Last in Line“, powiedzmy z pewnymi wyjątkami - czyli „All The Fools Sail Away“ i „Sunset Superman“, jest to jednak naprawdę dobra płyta, której trudno zbyt wiele zarzucić, może jedynie to niepotrzebne zwalnienie tempa w refrenie „Night People“ i „When A Woman Cries“, które na początku jest trochę nieposkładane. Całość to taka bardzo solidna średnia płyt Dio. Zresztą kolejne płyty niewiele od niej poziomem odbiegają, z wyjątkiem „Strange Highways“ – in minus i „Master of The Moon“ – in plus.
Bardzo lubię „Dream Evil“, bo był to powrót Ronniego na stare ścieżki. Rzemieślniczo solidne wykonanie, dokładnie takie, jakie powinno to być, i trochę dobrych pomysłów – tak można ten krążek krótko scharakteryzować. Na pierwszy plan wybija się epik „All The Fools Sail Away” epicki numer na siedem minut z chłopięcym chórem w tle – na każdym krążku Dio coś takiego znajdziemy. Ronnie zawsze lubił takie klimaty, nawet do Sabbsów trochę tego przemycił („Heaven And Hell”). Oczywiście dużo żywszych utworów też nie mogło zabraknąć – cały początek, pierwsze trzy numery (najlepszy z nich to „Sunset Superman”), jest bardzo dynamiczny. Ale Ronnie zawsze dbał, żeby płyty zawierały materiał w miarę zróżnicowany. Nigdy nie było mowy o młóceniu przez cały czas na jedno kopyto. Zresztą popatrzmy jak zestawione jest „Dream Evil“ - można powiedzieć wzorcowo – najpierw trzy ostre numery, potem jeden dłuższy – niby w środku, ale na winylu był to koniec pierwszej strony, a strona była jednostką fabularną płyty winylowej. Trzeba wstać, podejść do gramofonu i przełożyć krążek na drugą stronę. A ta jest nieco lżejsza niż pierwsza, taka bardziej radio-friendly, chociaż ewidentnie takie cechy posiada tylko „I Could...“, a reszta jest po prostu nieco lżejsza, niż utwory z pierwszej strony. Nie ma się jednak co bać – czasy „Sacred Heart“ odeszły i już nigdy nie wróciły.
(*) – bo jakby ktoś nie wiedział, Dio to zespół założony przez dwóch byłych muzyków Black Sabbath – Ronniego Jamesa Dio i Vinniego Appice.