Historia Oceansize rozpoczyna się w 1998 roku w Manchesterze, kończy się natomiast 13 lat później – 24 lutego 2011 roku, kiedy to muzycy Oceansize ogłosili rozpad zespołu. Przez ten czas udało im się wydać cztery nawet ciekawe albumy, zdobyć stosunkowo sporą popularność, a w końcu wypracować swój własny styl – może nie jakoś bardzo oryginalny, ale z pewnością rozpoznawalny.
Dwa pierwsze albumy, a zwłaszcza debiut, to w karierze Oceansize najbardziej świeże i przez to chyba najlepsze dokonania. „Effloresce” i „Everyone Into Position” cechowały bardzo fajne, mocne i na swój sposób nawet szalone partie gitar, spora dawka niezłych melodii i zmysł kompozycyjny, dzięki któremu chłopakom udało się połączyć rock progresywny, post-rock, indie i trochę metalowego ciężaru w strawną mieszankę. Na „Frames”, wydanym w 2007 roku, nieco obniżyli loty; zostawili więcej miejsca na elektronikę, mniej było gitarowego ognia, więcej za to przestrzeni i spokoju. Niestety, po drodze gdzieś uciekły też melodie i przede wszystkim świeżość. Na końcu drogi przebytej przez Oceansize znajduje się „Self Preserved While The Bodies Float Up”.
Słuchając „Self Preserved…” trochę żałuję, że póki co nie ma szans na nowe wydawnictwo Oceansize. Na ostatniej płycie Brytyjczycy znów poszukują, znów grają odważnie, bardziej dynamicznie, ich muzyka jest ciekawsza niż na „Frames”. Choć zmieniło się niewiele, zmiany te przynoszą jednak nową jakość. Albo może inaczej: do muzyki Brytyjczyków znów zawitały te elementy, które zaciekawiły mnie na ich pierwszych wydawnictwach, wzbogacone przy tym o parę nowych, interesujących detali.
Otwarcie „Self Preserved While The Bodies Float Up” jest naprawdę mocne; “Part Cardiac” atakuje bardzo ciężkim brzmieniem, wręcz post-metalowym. Nieco lżej, ale za to bardziej dynamicznie i rockowo jest w następnych „SuperImposer” i zwłaszcza „Build Us A Rocket Then…”, w którym znów na pierwszym planie znajduje się szaleństwo i energia znana z debiutu. Nowością dla Oceansize jest na pewno to, że w przeciwieństwie do poprzednich wydawnictw, tym razem utwory są z reguły krótsze i bardziej treściwe – z pierwszych trzech każdy oscyluje wokół czterech minut, dopiero czwarty „Oscar Acceptance Speech” zbliża się do dziewięciu. Dzięki temu „Self Preserved…” jest krótszy i słucha się go przysłowiowym jednym tchem, czego o poprzednich trzech płytach Anglików powiedzieć nie sposób.
Sporo dynamiki odnaleźć można w „It’s My Tail And I’ll Chase It If I Want To”, który chyba najbardziej kojarzy mi się z debiutanckim albumem (choć jest zdecydowanie krótszy niż większość kompozycji na „Effloresce”). Więcej przestrzeni i klimatu oferuje dłuższy od reszty „Silent/Transparent”, w którym zastosowano charakterystyczne dla post-rocka powolne, narastające stopniowanie napięcia. Podobnie jest w „Pine”, aczkolwiek tutaj klimat oparto raczej o rozmarzone, stonowane partie gitary i klawiszy oraz o nawet niezłą melodię.
„Self Preserved…” rzecz jasna nie jest odkrywczą płytą, nawet ciężko ją nazwać specjalnie oryginalną – dość podobnie grają przecież Amplifier czy The Pineapple Thief. Niemniej umiejętność, z jaką muzycy Oceansize zbudowali swoją układankę, stawia ich chyba nieco ponad innymi wykonawcami, których gdzieniegdzie określa się mianem „new prog music”. Z pewnością Oceansize, choć ciężko powiedzieć, by radykalnie zmieniali swój styl z płyty na płytę, nie byli też hermetyczni, a dzięki temu każdym wydawnictwem potrafili zainteresować. Szkoda, że zakończyli działalność, bo choć jestem pewien, że większej rewolucji czy niespodzianki by nie zrobili, to stać ich na nagrywanie płyt takich jak ta – ciekawych, intrygujących, a przede wszystkim po prostu dobrych.