Kolejna płyta, którą, można powiedzieć, dość długo trawiłem i która chyba nie od początku do mnie przemówiła. Rzecz jasna, wbrew temu, że piszę o „Lunatic Soul” blisko 4 lata po jej wydaniu, aż tak długo to nie trwało. Nie męczyłem też tego krążka, nie chciałem, by wszedł w końcu „na siłę”; po prostu przy którymś tam odtworzeniu, w sumie nie aż tak dawno, idealnie zatrybiło. No, może nie aż tak idealnie, ale w każdym razie znaleźliśmy chyba z Mariuszem wspólny mianownik.
Oczywiście, pierwszą analizę techniczną należy rozpocząć od porównania muzyki Lunatic Soul do Riverside, od którego uciec się nie da. A w zasadzie da – bo Mariusz uciekł od wszelkich porównań bardzo zdecydowanie, sprawiając, że na dobrą sprawę jedyną cechą wspólną staje się jego głos. Najbliższy klimatowi Riverside moim zdaniem jest „Summerland”, chyba za sprawą linii melodycznej i może też trochę przez ten bardziej „piosenkowy” charakter, ale to jest takie wyszukiwanie cech wspólnych na siłę. „Lunatic Soul” to muzyka na wskroś ilustracyjna, pozbawiona choćby jednego akordu gitary elektrycznej (!), a więc już ze względu na to mocno odległa od gitarowego Riverside. Przy tym, wcale nie brakuje tej muzyce dynamiki, bo zostaje ona w paru miejscach bardzo fajnie podkreślona, czy to za sprawą klawiszy (utwór tytułowy), czy też mocniejszych partii basu i wyrazistych perkusjonaliów („Out On A Limb”). Jak widać, muzykowi kojarzonemu dotąd ze sceną rockową udało się skutecznie zastąpić gitary mnóstwem innych instrumentów. Na uwagę zasługuje przede wszystkim już wspomniane użycie mnogości instrumentów perkusyjnych, jak i ogólne operowanie rytmem, oraz rozsądne dawkowanie elektroniki i klawiszy – tych ostatnich zresztą pod wieloma postaciami. Co ciekawe, Mariusz Duda, jako basista, nie starał się specjalnie eksponować swoich partii; zdecydował się na podporządkowanie jakichkolwiek egoistycznych zapędów, tak przecież charakterystycznych dla solowych płyt muzyków rockowych, głównej idei, wyraźnie słyszalnej przez cały album. A jest to album bardzo spójny – co dziwić nie powinno, bo mamy do czynienia z konceptem na temat śmierci. I tak oto, zupełnie przypadkiem, przeszedłem do warstwy lirycznej, o której akurat wcale mówić nie chciałem, bo na poezji, w jakiej by ona formie nie była, szczególnie się nie wyznaję. Zatem, wracając do muzyki, następnym intrygującym elementem są wplecione tu i ówdzie orientalizmy. Dead Can Dance? Owszem, słychać od czasu do czasu. Trochę też mam skojarzenia z twórczością Petera Gabriela, czasem, gdy Mariusz decyduje się na zrezygnowanie z warstwy wokalnej, z muzyką filmową.
Jakieś zgrzyty? No, w zasadzie to ciężko jest się przyczepić do czegoś konkretnego. Ciężko jest się w ogóle do czegokolwiek przyczepić. Na pewno „Lunatic Soul” nie jest dziełem ponadczasowym, nie wytycza żadnych nowych kierunków, nie poszerza horyzontów. Nie to było zamysłem twórcy, to po pierwsze, a po drugie przypadkiem też tak nie wyszło. Mamy do czynienia z bardzo osobistą, intrygującą muzyką, urzekającą delikatnym klimatem, wciągającą mrokiem, pewnym oniryzmem. Muzyką zupełnie inną od muzyki Riverside. Jedyne, co może bym zmienił, to jednak częściej decydowałbym się tylko na utwory instrumentalne – ale to tylko moje subiektywne odczucie, ja jednak wolę z reguły muzykę instrumentalną. Aż wstyd się przyznać, że na początku ‘Lunatic Soul” jawiła mi się jako raczej nudna płyta… Na szczęście w końcu zdałem sobie sprawę, że byłem w dość sporym błędzie.
PS Na sam koniec dodam, patrząc z perspektywy tych czterech lat, które minęły od czasu wydania „jedynki”, oraz znając dwie następne płyty, że Lunatic Soul rozwinął się w dobrą stronę. Najnowsze dzieło, „Impressions”, siadło mi od razu (no ale jest chyba od początku do końca instrumentalne, a to by sporo tłumaczyło…).