Często bywa, że pozornie oryginalna muzyka traci poprzez brak rozwagi, zmysłu kompozycyjnego muzyków czy po prostu przeładowanie pomysłów. Zdarzają się także płyty, które sprawiają wrażenie, jakby były nagrane dla samego hołdu odmienności, przez które muzycy zdają się mówić, iż eksperymentów się nie boją, choć w gruncie rzeczy pomysłów to im brak, aczkolwiek starają się to zatuszować. Aż człowiek zaczyna nieco tęsknić za muzyką prostą, nawet banalną, która ma ten niesamowity feeling i magię.
Właśnie wtedy, gdy muzyka z lat 50., 60. i 70. przeżywała u mnie renesans, natrafiłem na coś, co nazywa się We vs. Death. Ok, to, co grają Holendrzy, raczej niewiele ma wspólnego z tym pierwotnym rock’n’rollem, jaki wtedy gościł w moim domu, za wyjątkiem jednej, ale niezwykle ważnej cechy: urzekającej prostoty. We vs. Death gra post-rock, to na pewno, jednak ich post-rock wyróżnia się na tle większości grup z tego nurtu. Teraz, kiedy zwykło się mówić, że wszystko, co się da w tym stylu, zostało już nagrane, kapele takie jak We vs. Death zdają się to dementować. Nie zmienia tego stanu rzeczy fakt, że to, co ci Holendrzy pokazali na „A Black House, A Coloured Home” nie jest szczególnie oryginalne, odkrywcze czy przełomowe. Na pewno nie, ale jest właśnie poruszająco proste i bezpośrednie. Wszystkie kompozycje opierają się na wręcz banalnych riffach, nie ma tu charakterystycznych dla gatunku ścian dźwięku, nie ma specjalnych urozmaiceń, a całość sprawia wrażenie bardzo leniwej. Jedynie pojawiające się dość często instrumenty dęte dodają tej muzyce pewnego smaczku.
Pierwsze płyty We vs. Death zawierały muzykę jedynie instrumentalną, bardzo gitarową, wzbogaconą o charakterystyczne dęciaki. Bywało, że wciągała ona bardziej, bywało, że nieco brakowało jej błyskotliwości. „A Black House, A Coloured Home” to jednak już płyta, na której pojawiają się wokalizy. Smętne, pozornie pozbawione większych emocji, bardzo leniwe, a przez to idealnie pasujące do charakteru samej muzyki. A ta bardzo zbliżyła się do dokonań takich grup jak choćby Clann Zú czy Crippled Black Phoenix. Można powiedzieć, że nawet niebezpiecznie blisko, choć wyżej wymienione zespoły zdecydowanie bardziej eksperymentują, bądź eksperymentowały w swojej muzyce. We vs. Death gra swoje od początku do końca, praktycznie nie zaskakując słuchacza. Ta muzyka po prostu płynie swoim własnym, niespiesznym tempem. Energii w tym to niewiele, ale uroku to już sporo. Zwłaszcza partie trąbki są czarujące, zachęcają do wspólnej muzycznej podróży i oddania się spokojnemu, ale zdecydowanie smutnemu klimatowi. Kurczę, ta płyta to naprawdę wielki kawał smutku, co troszkę nasuwa skojarzenia ze znanym w pewnych kręgach Escape The Day. Nijak tu w zasadzie doszukać się innych emocji czy kolorów, no może za wyjątkiem swoistej nostalgii i pewnej dawki jakiejś tęsknoty, może paru wspomnień. A wszystko to najlepiej chyba ujmuje zdecydowanie najmocniejszy numer na krążku, wręcz świetny „The Sun”, w którym nasze myśli krążą w rytm monotonnej, ale bardzo wyrazistej gry perkusisty a kierowane są przez leciutkie i jakby grane od niechcenia riffy oraz wyjącą z tęsknoty trąbkę.
Rzadko mi się zdarza, żeby muzyka tak jednostajna, mało urozmaicona i pozbawiona energii tak mnie wciągnęła. Może to właśnie dzięki tym cechom? Chyba tak, w każdym razie wspaniale się tego słucha. Troszkę tylko szkoda, że „A Black House, A Coloured Home” trwa nieco ponad pół godziny. Prostota w tym wypadku była kluczem do sukcesu. Szału nie ma, ale fajnie jest się zanurzyć w smutku We vs. Death.