Na niektóre albumy się nie czeka. Po prostu gdzieś tam zauważamy informację, że będą. Sama zaś wiadomość zdaje nam się tedy oczywistą oczywistością, toteż ani specjalnie nie zaznaczamy kartki w kalendarzu, ani nie wprowadzamy przypomnienia do elektronicznego notesu w komórce. Ot, data nadchodzi, i jak pamiętamy, to pamiętamy, a jak nie, to nie. Świat się nie skończy, komputery nie wysiądą, paliwo nie stanieje, a cyrk partyjny w tym kraju nie przeminie. I basta. Taaa, zdecydowanie są takie płyty…
Na dodatek są artyści, których wytwórnie płytowe tolerują. Owszem, nie są spychani ze schodów przy najbliższej okazji, ale entuzjazmu, reklam w TV, wywiadów w Gali czy innym Bravo nie ma. Bo ich nie potrzeba. Jakkolwiek by nie napędzić owej spirali promocji, albumu nie kupią rozpieszczone nastolatki, szarpiące tatusia o nowego Iphone’a. No, może nieliczni licealiści… ściągną go sobie z sieci, ale tylko wówczas, gdy mimochodem omsknie im się ręka J alibo będą chcieli błysnąć intelektualnym sznytem wśród tysięcy bezbarwnych postaci. Po cóż więc promować taką muzykę? Sama się sprzedaje, a spece od marketingu zza biurek przecież mają ważniejsze sprawy na głowie. Baroque pop? Pfff… no proszę ja was, litości…kogo to obchodzi i kto w ogóle wymyśla takie NAZWY!!!
Gdy zatem Antony Hegarty wydaje nowy album nie trąbią media. Wyborcza pewnie by i napisała, ale akurat zajmuje ją (od dwóch lat conajmniej) poczytalność jednego polityka. TVN24 też nie zrelacjonuje, boć i po co, skoro na jego koncertach nikt się nie nawala… Zatem – zupełny minimalizm w mediach. I nie ma się co dziwić. Bo Antony jest specyficzny. Niby popularny, a niszowy. Celebryta, choć w sumie nikt. Rozpoznawalny głos, choć żaden wokalista. Taki mistrz przeciwieństw…
Z tego też względu do jego albumu, najnowszego i koncertowego jak się zaraz okaże – dotrą tylko ci, którzy z muzyką Anglika zdążyli się już zaprzyjaźnić. Co You Are My Sister wytatuowali sobie na sercu jak jakąś mantrę, a The Crying Light prowadzi ich przez mroczne ścieżki naszego ziemskiego żywota. Ci więc do muzyki Antony’ego dopasują bez problemu; jak się ma wykupiony na zawsze kawałek tego romantycznego uniesienia serwowanego w Twilight czy w Blue Angel , gdy się poległo bez reszty przy pierwszym słuchaniu Bird Gerhl to po prostu nie można inaczej. Nie da się zapomnieć, że nowy album właśnie jest, że czeka, że domaga się swojego popołudnia w odtwarzaczu.
A że jest koncertowy? No i dobrze. Że symfoniczny? Ale to jakiś problem? Że hiciarski? Hajpowy, płytki, wtórny, nieciekawy, nudny? A gadajcież sobie do woli, mnie się podoba. Prawie wszystko. Feminism ostentacyjnie przesuwam. Reszta – to piękna muzyka na taką jesień jak za oknem. Pisać o poszczególnych kawałkach nie zamierzam, trzeba ich po prostu posłuchać. A, i lepiej nie prowadźcie auta w tym samym czasie…