Albowiem dawniej natura nasza nie była taka, jak teraz, lecz inna (…) Obojnakowa płeć istniała wtedy, a imię jej i postać złożone były z obu pierwiastków: męskiego i żeńskiego.
Platon „Uczta”, tłum. W. Witwicki
Większość z nas ma dość jasno i jednoznacznie sprecyzowane kategorie, opisujące to, co męskie i to, co kobiece. A jednak ponowoczesność, ze swą relatywizacją wszelkich absolutystycznych punktów widzenia, przyniosła zasadniczą zmianę w określaniu tzw. tożsamości płciowej. Mówiąc najprościej: stała się ona przedmiotem wyboru. Albowiem mimo że każdemu człowiekowi dana jest jego płeć biologiczna, to – zgodnie z niektórymi teoriami gender – już sposób, w jaki odgrywa ją na własnym ciele, staje się autokonstrukcją – rodzajem „performatywnego zapisu”.
Tożsamość płciowa przestaje być zatem tworem monolitycznym, opartym tylko na jednym wyznaczniku, a staje się unikalnym konglomeratem zmiennych, które poprzez wzajemne interakcje mogą przybierać różnorakie formy. Debiutancki album Antonego Hegarty można więc traktować właśnie jako swoisty proces kreowania audio-tożsamości, opartej przede wszystkim na muzyce i słowach, ale także na oprawie graficznej płyty. Wszystkie te elementy są bowiem ze sobą ściśle zespolone i podporządkowane wspólnemu konceptowi androgyniczności – ich zadaniem jest zburzenie tradycyjnej, kulturowej dychotomiczności i rozpoztarcie przed słuchaczami niezwykłej przestrzeni, zamieszkanej przez istoty niedookreślone, żyjące poza stereotypami i sztywnymi kategoriami płci. W ten sposób realizuje się niezwykła moc sztuki, by nasączać powszechną świadomość tą cząstką ludzkiego doświadczenia, którą zazwyczaj spychamy na margines i traktujemy jako nienormalną, wstydliwą lub śmieszną.
Piękne, melancholijne piosenki na fortepian i smyki, czasem z towarzyszeniem harfy, klarnetu lub innych instrumentów, nad którymi króluje głos lidera – zawieszony gdzieś pomiędzy Farinellim a Jeffem Buckleyem – budują więc w wyobraźni słuchacza niezwykle żywy, barwny świat, zaludniony przez postacie transseksualistów i drag-queens, które egzystują tuż obok Chrystusa i Hitlera. Obraz to nie pozbawiony kontrowersyjności, jednakże teatralny patos i przewrotne teksty każą się zastanowić, czy wszystko to nie jest tylko zręcznie skonstruowaną otoczką – mrugnięciem oka perwersyjnego trickstera… Tak czy inaczej – muzyka broni się sama. Płyta ta nie jest może tak udana, jak „I Am a Bird Now” – brak jej nieco spójności i chwytliwości – zdecydowanie jednak nie zasługuje na to, by zginąć w cieniu swej wspaniałej następczyni. Ot, chociażby za sprawą takich utworów jak „Twilight”, „Cripple and the Starfish” czy „Blue Angel”, które niewątpliwie należą do grona najwspanialszych kompozycji, jakie udało się Antonemu napisać. Album o prawdziwie transgresyjnej sile. Polecam! – nie tylko fanom wokalisty.