Mam kłopot z tą płytą. Po kilkunastu dniach „zmagania się” z nią moje odczucia są co najmniej ambiwalentne. No bo Katatonia nagrała album w stylu, który starannie dopieszczała na kilku ostatnich krążkach. W stylu, który najbardziej czytelnie ukazał swoją siłę i piękno na absolutnie znakomitym Night Is The New Day – poprzednim wydawnictwie studyjnym. Mam wrażenie, że muzycy czując w swoim ostatnim dokonaniu duży potencjał artystyczny postanowili wynikający z niego sukces zdyskontować. I co?
I średnio im to wyszło. Na początku oddajmy im jedno. Katatonia potwierdza tym albumem swoją oryginalność i stylistyczną wyrazistość. Ich melancholijny metal z charakterystycznymi partiami wokalnymi Renkse, ciężarem dwóch gitar i depresyjnym nastrojem wynikającym nie tylko z muzyki, ale i z tekstów, trudno pomylić z propozycją jakiegokolwiek innego składu. Ponadto ich odchodzenie od tradycyjnej budowy kompozycji czyni z nich, na swój sposób, wizjonerów mrocznego metalu. Na Dead End Kings mamy zatem wszechobecny kontrast delikatności i nastroju z ciętymi, jakby matematycznie odgrywanymi, gitarowymi riffami, podkreślonymi równie poszatkowaną i nerwową rytmiką. Mało tego – tym razem wydaje się, że tego błogiego spokoju jest jakby więcej. Wzmacniają go wykorzystywane w znacznej ilości smyczkowe aranże i ciepłe dźwięki pianina. Możemy je usłyszeć choćby w otwierającym całość The Parting, czy trzecim w zestawie Hypnone. Przysłowiowej „rzeźni” doprawdy nie jest tu aż tak wiele. Ta rozpoczyna dla przykładu Buildings, czy dominuje w zamykającym album Dead Letters (co ciekawe, ten właśnie, niezbyt reprezentatywny dla całości, utwór muzycy wybrali do promocji krążka). Trudno nie zauważyć The One You Are Looking For Is Not Here, kompozycji, w której po raz pierwszy na albumie Katatonii pojawia się żeński wokal. Wokalistkę The Gathering, Silje Wergeland, słyszymy co prawda w śladowych ilościach, niemniej sam fakt jej zaistnienia tu jest ciekawym urozmaiceniem. Od pewnego schematu odchodzi też, przynajmniej na samym początku, lekko „knajpiany” Leech.
No to w czym jest problem? W sile rażenia tych nowych numerów, a w zasadzie w jej braku. Żadna z kompozycji (podkreślam, żadna!) nie dorównuje melodycznym potencjałem (przebojowością?), zapamiętywalnością, czy wzruszającym pięknem The Longest Year, Idle Blood, Ownward Into Battle, Liberation, czy New Night z Night Is The New Day (a pewnie mógłbym wymienić jeszcze kilka kompozycji z tego krążka). Słabe argumenty? Przypomnę, że w muzyce najważniejsza jest melodia. Szczególnie w takiej muzyce, która ma w nas wywoływać emocje, wzruszać, czasem przygnębiać… A przecież do takiego oddziaływania na słuchacza aspiruje Katatonia.
Summa summarum, dostajemy na Dead End Kings jedenaście dobrych (tylko dobrych) i raczej jednorodnych kompozycji, które czynią ten album z każdą chwilą bardziej przewidywalny i… nużący. Z pewnością Katatonia stanęła z nim w miejscu - nikt mnie wszak nie przekona, że Renkse i spółka nagrali album lepszy od poprzednika. Spojrzałem na setlisty z pierwszych koncertów promujących ten krążek. Muzycy chcąc utrzymać ich atrakcyjność i tempo, stawiają na najwyżej 4 nowe kompozycje (np. zgrabny Lethean), resztę uzupełniając perłami z Night Is The New Day i „hitami” z pozostałej dyskografii…
Dzięki wydaniu Limited Deluxe Book Edition mamy dostęp do dwóch dodatkowych numerów: Second, który nie wiedzieć czemu nie znalazł się w podstawowym zestawie, gdyż jest jedną z najbardziej udanych tu rzeczy i faktycznie „odrzutowy”, niepasujący do całości, akustyczny i oparty o plemienne instrumenty perkusyjne, The Act Of Darkening. A dlaczegóż taka nota? Tyle biadolenia oraz narzekania i „siódemka”? Cóż, to album z dobrą muzyką, jednak przynajmniej o dwa oczka gorszy od przywoływanego tu już parokrotnie Night Is The New Day.