Słów kilka o jednym z najciekawszych albumów ubiegłego roku – płycie producenckiego duetu Soulsavers zatytułowanej The Light The Dead See. Trzonem tego brytyjskiego projektu są Rich Machin i Ian Glover, którzy przed wydaniem recenzowanego krążka opublikowali pod tym szyldem trzy pełnowymiarowe albumy [Tough Guys Don't Dance (2003), It's Not How Far You Fall, It's the Way You Land (2007) i Broken (2009). Na wszystkich zaśpiewał, znany między innymi z Queens Of The Stone Age, Mark Lanegan. Wraz z najnowszym dziełem przyszła na tym stanowisku zmiana. W roli frontmana pojawił się wokalista Depeche Mode, David Gahan.
Co otrzymaliśmy w efekcie tejże zmiany? Chyba najbardziej udany, przejmujący i jednocześnie przystępny (by nie powiedzieć… komercyjnie wręcz atrakcyjny) album w dorobku Soulsavers. To w zasadzie drobiazg. Dwanaście 3 - 4 minutowych kompozycji zapisanych w 43 minutach muzyki. Gdy odejmiemy wprowadzający w całość instrumentalny fragment La Ribera i takowy Point Sur Pt.1, które spełniają rolę swoistych muzycznych miniatur o bardzo ilustracyjno – filmowym i po trosze symfonicznym charakterze, zostanie nam dziesięć piosenek. Piosenek? Nie, raczej pieśni. Majestatycznych, dostojnych, powolnych, często ponurych. Pieśni, w których nie dominuje rytm, lecz intrygujący klimat podkreślony naprawdę świetnymi interpretacjami Gahana. Wypada może z tej definicji wyrazisty rytmicznie, choć wcale nie pędzący do przodu, In The Morning. Już w nim jednak mamy elementy charakterystyczne dla pozostałych kompozycji. Przeważające smyczkowe aranżacje nadające utworom symfoniczności, delikatne, nostalgiczne dźwięki instrumentów klawiszowych, pojawiające się w tłach akustyczne dźwięki gitary i chór towarzyszący Gahanowi w nieco gospelowym stylu. Taki jest chociażby Longest Day – z bardzo zapamiętywalnym refrenem. W podobnym klimacie utrzymany jest Take Me Back Home, hammondowym motywem kłaniający się gdzieś daleko klasykowi Procol Harum A Whiter Shade of Pale, Bitterman, z wykorzystanymi w refrenie dźwiękami dęciaków i najzwyczajniej niezwykły I Can’t Stay.
Są rzeczy bardziej ascetyczne, jak dramatycznie zaśpiewany Presence of God z wysuniętą do przodu gitarą akustyczną i patetycznym smyczkowym finałem, czy następujące po nim Just Try i Gone To Far (choć ten ostatni otrzymuje zgiełkliwą końcówkę). A to nie wszystkie barwy płyty, bo mamy jeszcze równie ascetyczny, pachnący jednak delikatnie country Take (warto dodać, że podobnej „westernowej” stylistyki dotyka wspomniana La Ribera i kończący krążek Tonight). Całości dopełniają nasiąknięte dramatycznymi doświadczeniami życiowymi Gahana teksty. O tym, że to najlepsza płyta Soulsavers już pisałem. Nie wiem też, czy nie najlepsza od wielu lat, na której zaśpiewał Gahan. Choć to raczej album nie dla fanów Depeche Mode.