Dokształt koncertowy – nieregularnik wakacyjny.
Odcinek czternasty.
To jest największy koncert dokształtu – przynajmniej na wagę. Cztery winyle w kartonowym pudle – jest co dźwigać. Pewnie też i najdłuższy – prawie trzy godziny. A być może i najlepszy. „Chicago at Carnagie Hall”, zwane też „Chicago IV” to najwyższa półka z rockowymi koncertami. Wyżej jest tylko niebo.
Historia nagranie tego albumu jest banalnie prosta. Muzycy wynajęli salę Carnegie Hall, żeby zagrać tam kilka koncertów, a przy okazji coś z tego nagrać. Dokładnie na sześć dni od 5 do 10 kwietnia 1971 roku. Następnie pozbierali co lepsze nagrania z tych występów i postanowili to wydać. Co nie jest niczym niezwykłym, po to się koncerty nagrywa. Ale miałby to być zestaw czteropłytowy! A tego jeszcze nikt wcześniej nie robił. Wytwórnia zareagowała klasycznie – Siadajcie chłopaki, ochłońcie trochę, napijcie się wody. Poza tym, co wzięliście, bo inni też by chcieli tak optymistycznie patrzeć na ten świat. Może się podzielicie? Okazało się jednak , że muzycy to tak na poważnie, bez względu, czy trzeźwi, czy na haju, chcą te nagrania w takim wymiarze wydać. No ale jakoś firmowi decydenci zmiękli (może wypalili, albo wciągnęli coś razem z zespołem) i ten wyjątkowo kosztowny i obszerny boks ujrzał światło dzienne, z miejsca stając się wielkim przebojem (trzecie miejsce i platyna w Ameryce). Do czasu koncertowego zestawu Springsteena z 1985 roku było to najlepiej sprzedające się wydawnictwo tego typu w Stanach Zjednoczonych. Sukces – jak najbardziej.
Co ciekawe ówczesne recenzje były, delikatnie mówiąc, raczej powściągliwe. Główny zarzut – za długie. Poza tym jakość dźwięku pozostawiała dużo do życzenia. W samym zespole opinie były też podzielone. Na przykład Pankow tego nie cierpi – głównie właśnie ze względu na jakość techniczną. Wszystkie dęciaki brzmią jak jakieś fujarki – twierdzi. Czy faktycznie za długie? Nie wiem, miłego ciałka nigdy za dużo – w każdym razie mi się nie dłuży. Brzmienie? Oryginału nie znam (ale miałem w rękach, to wiem, że ciężki), mam tylko remajster z 2005 (też czteropłytowy, ale ten czwarty to bonusy – niepublikowane nagrania z tamtych koncertów) i ja bym się tam nie czepiał. Trudno też nazwać krystaliczną jakość tego dźwięku, ale nagrywany spod pachy bootleg też to nie jest – bez rewelacji, ale dobrze. Pewnie podszlifowany remaster lepiej brzmi niż oryginał – nie wiem. Może kiedyś sprawdzę.
Za to muzycznie – cud, miód i orzeszki. Jazz-rockowe granie(dokładniej big-bandowo-jazz-rockowe), które uprawiało Chicago, na scenie dostawało jeszcze większego rozpędu niż w studiu, a że muzycy też zacni, to działy się tam rzeczy wielkie – jak na przykład własna wersja „I’m A Man” z repertuaru Spencer Davies Group. Na kolana, po prostu i innej możliwości nie ma. Ale to zaserwowali na koniec czwartej płyty, wcześniej jest świetna wersja "Ballet for a Girl in Buchannon", albo "Questions 67 and 68", albo "It Better End Soon", albo… właściwie możemy tu wpisać dowolnie wybrany utwór z tego zestawu. Bo jeśli to jest wielki album, no to nie ma prawa być żadnych słabszych numerów. O, przepraszam – jest taki, jeden – "A Song for Richard and His Friends". Jest to, jak się można zorientować po zapowiedzi, kompozycja premierowa, wcześniej niepublikowana, potem, jak się okazało – też nie. No nie dziwi, bo to najdłuższe dziesięć minut tego koncertu. Co? Siedem? No właśnie, widzicie jak się to wlecze – jak flaki ze zdechłego kota. Na szczęście jest to tylko siedem minut ze stu sześćdziesięciu ośmiu. Poza tym ta niewielka wpadka nadaje trochę bardziej ludzkiego charakteru temu muzycznemu monumentowi. Bo wielka płyta wcale nie musi być perfekcyjna, właściwie chyba nawet nie powinna. „Chicago IV” wcale nie jest płytą perfekcyjną – trafiają się dłużyzny, momenty grania o niczym, ale to jakby jeszcze lepiej oddaje atmosferę tych koncertów, a to się na tym albumie udało bardzo dobrze. Jeżeli sama blaszka z muzyką mogła tyle nam powiedzieć, co tam się działo na scenie i na sali w ogóle, to musiało się tam naprawdę dziać. Aż żal, że się w tym nie uczestniczyło osobiście.
A teraz będzie o ograniczeniach nośnika – w tym momencie, co dziwne, kompaktu. W pewnym momencie, mniej więcej w połowie drugiego cedeka słyszymy – A teraz na scenie w Nowym Jorku zespół Chicago, czy coś podobnego. Czyli co? Ktoś coś pokręcił z kolejnością utworów? Nie, „Introduction” w oryginale zaczynało trzeciego winyla, a że początek winyla wypadł w środku kompaktu, no cóż – to są właśnie te „ograniczenia” nośnika. Ale to „Introduction” dokładnie w tym miejscu, zwraca uwagę na jedną rzecz – jakby to nie był album 1 razy 4, ale raczej 2 razy 2 – dwa osobne koncerty. A może chodziło o to, że szkoda było takiego numeru jak „Introduction” i „upchnięto” go na początek trzeciego winyla, żeby udawał rozpoczęcie kolejnego koncertu? Jak się wydaje po długości płyty, zestawieniu utworów, kolejne występy w kolejne dni musiały mieć inne set-listy. Nie powinno to dziwić, bo Chicago do tamtej pory wydało co prawda trzy albumy, ale każdy z nich był podwójny.
„Chicago IV” to rzecz fascynująca, ale wcale niełatwa. Nawet jeżeli chodzi o wymiary czasowe, dość trudna do ogarnięcia za jednym razem – no trzeba mieć te prawie trzy godziny wolnego czasu, a to może być problem. Chicago w tamtym czasie grało muzykę dosyć wymagającą. Zdarzały im się przeboje, ale główna część ich twórczości to były utwory dużo bardziej złożone (vide suity „Ballet…” albo „It Better End Soon”), do tego wiele z nawet krótszych utworów tutaj występuje w wersjach nawet dwa razy dłuższych niż studyjne oryginały. Wydaje mi się, że do takiej muzyki trzeba jednak trochę dorosnąć, bo chyba nie jest to rzecz dla całkiem początkujących. A może się mylę? Może są takie „błędy statystyczne” w naszym głuchym społeczeństwie, które od razu się poznają na wartości tego dzieła?
W każdym razie – kanon!
PS. Żeby było oryginalnie - okładka od wydania meksykańskiego. Od amerykańskiego różniła się tylko tą rzymską czwórka, której na jankeskim nie było.