Mamy 1992 rok (właśnie mija 21 lat od tego czasu). Red Hot Chili Peppers wydają swój legendarny album „Blood Sugar Sex Magik”. Od razu słychać, że nowi muzycy, perkusista Chad Smith i młodziutki gitarzysta John Frusciante, wnieśli do zespołu więcej, niż wszyscy mogli się spodziewać. Styl gry tego drugiego dał kapeli szansę na rozpoczęcie światowej kariery. Takie hity jak „Under The Bridge” czy „Give It Away” do dziś wyczekiwane są na koncertach Red Hotów. I kiedy wydawało się, że już nic nie może zakłócić kwartetowi z Kalifornii drogi do sławy, John Frusciante postanowił odejść z grupy i popaść całkowicie w szaleństwo nałogu narkotykowego. To, co działo się później w życiu chłopaka, można nazwać powolną drogą na dno. Dwie płyty solowe, które wyszły w tym czasie spod jego rąk, przez jednych są uwielbiane i traktowane na równi z klasykami rocka, przez innych uważane za zwykły szajs, którego nie da się słuchać. Nagrane pod wpływem narkotyków w koszmarnej jakości piosenki okraszone zostały wyjącym do granic możliwości głosem. Myślę, że wielu wtedy przekreśliło gitarzystę, który zresztą ledwo uszedł z życiem.
Rok 1999. Po przygodach z kilkoma innymi gitarzystami (między innymi Davem Navarro) Red Hot Chili Peppers oficjalnie ogłasza, że do zespołu wraca, niczym syn marnotrawny, John Frusciante. Główny zainteresowany poszedł na odwyk, odżył i gotowy był do dalszego muzykowania. Grupa, będąc w wyśmienitej formie, wydaje kolejnego klasyka - „Californication”. Jest to już co prawda dzieło bardziej popowe, ale ewidentnie słychać, że to znowu ci sami Red Hoci. Fru gra z RHCP, nagrywa z nimi następne dwie płyty, ale kontynuuje też swoją karierę solową, w której jednak z każdym kolejnym albumem pokazuje swój coraz większy kunszt kompozytorski. Eksperymentuje, to fakt, ale eksperymentowanie nie oznacza już przyćpanego głosu i nagrywania na magnetofonie, tylko solidne albumy, z których każdy reprezentuje inny styl muzyczny.
2009. Po wydaniu „By The Way” i „Stadium Arcadium” coś jednak zaczyna zgrzytać. Frusciante dziękuje swoim kolegom i fanom i odchodzi po raz drugi z zespołu, tłumacząc się, że jest już kimś innym jako artysta i dalsze granie z RHCP kłóciłoby się z jego nową filozofią. Zaczyna tworzyć coś nowego, większość fanów liczy na powtórkę albumu „The Empyrean”, który (jak się wtedy wydawało) zapoczątkował nowy epizod w jego solowej karierze.
Dziś wiemy już co Frusciante nawywijał. Po raz kolejny jedni obrzucali go przekleństwami, inni komplementami. Chyba nikt nie spodziewał się, że aż tak pójdzie w elektronikę, że porzuci dawne schematy, z których korzystał. Na swoim blogu opisał dokładnie swoją nową muzyczną drogę. Jaka jest więc jego muzyka? Sam nazywa ją progressive synthpopem, choć raczej nie mówi to zbyt wiele. Zapraszam Was do zupełnie nowego świata, zwanego „PBX Funicular Intaglio Zone”.
Gitarzysta sam przyznał, że na nowym wydawnictwie balansuje pomiędzy muzyką popową, a czystą abstrakcją. Trudno się z tym nie zgodzić. Bardzo dużo tu elektroniki, w zasadzie gitara jest tylko dodatkiem do niej, co zaskoczyło i wręcz zezłościło wielu fanów muzyka. Frusciante zdecydowanie oddziela się grubą kreską od tego, co sam wcześniej tworzył. To trochę tak jakby chciał powiedzieć do każdego fana: „Nie obchodzi mnie co o tym sądzisz, tak będzie wyglądać moja nowa muzyka, czy Ci się to podoba, czy nie”. Godne pochwały, biorąc pod uwagę, że jeszcze niedawno grał w zespole mainstreamowym, którego piosenki podbijały listy przebojów. Gdy tylko zarzucimy sobie „Intro/Sabam”, od razu zauważymy, że całość wypełniają syntezatory i perkusyjne sample. Słychać gitarę, Fru nawet raczy nas solówką, ale od razu wiadomo na co maestro stawia przede wszystkim. To samo z „Hear Say”. Gitarowe tła fajnie sączą się w tym kawałku, wreszcie pojawia się też wokal – nieco przytłumiony efektami, nie jest na przodzie, a bardziej z tyłu. Ten utworek wyzwala fajną, tajemniczą atmosferę. „Bike” to już prawdziwa jazda bez trzymanki, chyba najbardziej awangardowy utwór. Rozpoczyna się szalonymi bębnami (wszystko to sample) i lekko jazzującą, lekko funkującą gitarą. Idealnie to współgra z nerwowym głosem Johna i jego falsetem. Ale to wszystko nic, kiedy pojawi się psychodeliczny beat, podchodzący pod drum'n'bass, a potem niemal metalowe gitary. Wszystko się w pewnym momencie miesza i nie wiadomo, co jeszcze przyniesie nam ta psychiczna przejażdżka na rowerze. A przynosi fajną, melodyjną końcówkę z rockową chrypką w głosie. Tym utworem Fru udowadnia, że nie obchodzą go zasady. Rozwala je wielkim muzycznym buldożerem. „Ratiug” to naj...normalniejszy utwór z tego albumu. Żadnych zmian tempa, żadnych „udziwnień”, melodia, wysunięta bardziej na przód gitara, chórki w refrenie – klasyczny Frusciante. Można wręcz zaryzykować stwierdzenie, że wśród wszystkich utworów na „PBX”, jest to kawałek najnudniejszy, bo nie zmienia się co kilka sekund. Na nudę Johnny też znalazł sposób zapraszając do tego utworu rapera Kinetic 9, który rymuje pod koniec utworu. Jak dla mnie świetny pomysł, choć w wielu komentarzach w sieci, zaobserwowałem niezadowolenie. „Guitar” to chyba jakiś rodzaj żartu, w kierunku fanów. Wiem, że niektórzy wiązali z tym trackiem pewne nadzieje, sądząc, że będzie to typowy gitarowy szlagier. Gitara, owszem, pojawia się, ale mniej więcej od połowy utworu. Reszta to melodyjna linia syntezatora, beat i nawet podchodzący lekko pod dubstep bas. Solówka na wiośle rzecz jasna jest, ale chyba nie tego oczekiwała większość miłośników artysty.
Nie wiem z czym bardziej mi się kojarzy początek do „Mistakes” - czy jest to dyskoteka z lat 80', czy może jakaś stara japońska platformówka na gameboya? Nie ważne, w każdym razie jest to też w pewnym sensie odniesienie do starej szkoły Frusciante. Zwłaszcza pod względem melodyjności. A kiedy dochodzi do części tego kawałka, której Fru znowu chwali się swoją rockową chrypką... Dam głowę, że fanki już mdleją na samą myśl o tym. Zresztą dalej też mają się czym cieszyć, bo oto w „Uprane” John powali je swoimi falsetowymi partiami. W tym samym kawałku usłyszymy też fajną instrumentalną część, w stylu klasycznej oldschoolowej elektroniki, psychodeliczne przejście, solo na skrzypcach, a także piękną, melodyjną kodę, zniszczoną ostatecznie szalonymi efektami. Łatwo zauważyć, że John wplata w jeden kawałek kilka pomysłów, z których można zrobić osobne numery, przy tym wszystko to fajnie razem brzmi. „Sam” to kolejna rewelacja/rewolucja. Po psychodelicznym, długo rozwijającym się wstępie, wchodzą mocne drum'n'bassowe bębny i potężne, metalowe gitary. Wszystko jednak jest bardziej poukładane niż w przypadku „Bike”, kiedy nie wiedzieliśmy co dokładnie się dzieje. Tego w twórczości Frusciante na pewno wcześniej nie było i jest to bardzo udana nowinka. „Sum” to typowe zakończenie albumu artysty. Spokojny, wyważony, wprowadzający nas w lekki trans. Nawet krzywe bębny nie zepsują atmosfery tego kawałka. Gdy tylko wszystko ucicha, słyszymy jeszcze przez kilka sekund głównego bohatera, który wzdycha i klika coś myszką od komputera. No i po wszystkim...
Nowa droga Johna Frusciante rozpoczęła się dość ciekawie. Kolejne zaskoczenie sprawia, że nie mogę zasnąć z obawy przed tym, co gitarzysta narozrabia następnym razem. „The Empyrean” był albumem mimo wszystko ułożonym, gdzie wszystko było na swoim miejscu. „PBX” to kompletny bałagan, w którym jednak da się odnaleźć jakiś plan, koncept. Jeśli już nam się to uda, odkryjemy jak genialnym twórcą jest John, który nie chce abyśmy szufladkowali go jako „gitarzystę”, czy „muzyka rockowego”, tylko wreszcie zrozumieli, że jest wolnym artystą.