Wiele mamy młodych progrockowych zespołów, z których większość niestety mnie na kolana nie rzuca. Grają dość przyzwoicie, natomiast nie ma w tym nic co sprawia, że ich twórczość można nazwać muzycznym geniuszem, o przełomie już nawet nie wspominając. I nie przeszkadza mi, że to wszystko już gdzieś ktoś zagrał, że to już było. W muzyce podobno nie da się już wymyślić nic nowego, ale to rzecz na dużo dłuższą dyskusję. Wracając do tematu... Mam taki sam kłopot z nową płytą niemieckiego zespołu InVertigo. Zazwyczaj po pierwszym przesłuchaniu danego albumu, jestem w stanie ogłosić wyrok: kciuk uniesiony w górę oznaczający kolejne przesłuchania albo kciuk skierowany w dół oznaczający rzucenie danej płyty „lwom na pożarcie”. Z „Veritas” jest zupełnie inaczej. Słucham tych kawałków już po raz n-ty i dalej mam z nimi problem. Niby wszystko jest dobrze zagrane, kawałki grupy są całkiem niezłe, płyta jest bardzo dobrze wyprodukowana i teoretycznie, prócz paru rzeczy, nie można się do niczego przyczepić. Teoretycznie. Bo oczywiście ja muszę się do czegoś przyczepić, inaczej nie byłbym sobą...
Brakuje mi w tej muzyce jakiejś iskry autentyczności, pazura, tego czegoś co sprawia, że dostaję wypieków na twarzy i przeżywam każdy dźwięk, kiedy słucham klasyków progresywnego rocka, takich jak King Crimson, czy Pink Floyd, ale także takich zespołów jak Ramones, Red Hot Chili Peppers, The White Stripes, a nawet Beastie Boys. Brak w tej krystalicznie wyprodukowanej płycie jakiegoś cienia spontaniczności. Ale te moje narzekania nie oznaczają oczywiście, że trzeba przekreślić całkowicie to wydawnictwo. Każda osoba słuchająca progresywnych brzmień, a i nie tylko, z pewnością znajdzie tu coś dla siebie. Panowie grają coś pomiędzy klasycznym progrockiem a metalem. Mamy tu jednak jeden stały schemat: jakieś intro, spokojniejsze zwrotki, mocniejsze przejścia i epickie refreny. Utwory nierzadko kończą się dłuższą instrumentalną częścią, w których muzycy czasem zaserwują jakąś solówkę. Ale jedźmy po kolei, bo mimo iż szablon ten bardzo często się sprawdza, podczas słuchania zaprezentowanych przez InVertigo siedmiu muzycznych obrazków natrafimy na jakieś rodzynki, czy nawet wisienki na torcie...
„Darkness” zaczyna się zgrabnym motywem na fortepian, do którego dołącza cały zespół nadając kawałkowi nieco temperamentu. Refrenem nie pogardziłby sam David Gilmour podczas tworzenia swojego ostatniego solowego albumu „On an Island”. Utwór kończy się dłuższą instrumentalną częścią, która z każdą chwilą nabiera mocy. „Lullaby” z kolei zaczyna się od śpiewu chóru, ale po chwili dostajemy mocniejsze, metalowe wejście z prostym, acz chwytliwym motywem na klawisze. Wypada napisać kilka słów o wokaliście. Sebastian Brennert nie posiada jakiejś szczególnie wyróżniającej się barwy głosu, jak choćby Ozzy Osbourne, ale brzmi bardzo przyjemnie, bez zbędnego manieryzmu. „Piosenkowa” część „Waves” niewiele różni się od wcześniej obranego schematu. Warto jednak zwrócić uwagę na niezłe solo gitarowe Jacquesa Mocha. „Dr. Ho” fajnie się zaczyna. Te oldschoolowe klawisze... Później robi się lekko bluesowo, aby znowu wejść w tradycyjny układ utworów. Ale te retro i bluesowe wstawki cały czas się pojawiają i dla mnie przynajmniej są one ciekawą innowacją. „Suspicion” rozpoczyna się długim, powolnym wstępem, następnie kompozycja nabiera mocy i mroku, by w końcu eksplodować co chwilę mocniejszymi wstawkami. Bardzo tajemniczy i upiorny kawałek. „Truth” - najkrótszy track na „Veritas” to mój faworyt. Długość wszak nie oznacza jakości, a ta instrumentalna (pod koniec pojawia się tylko jakiś głos, który mówi coś po niemiecku) i zmieniająca co chwilę nastrój miniaturka potwierdza tylko tą tezę. Udowadnia ją też ostatnia, najdłuższa część tego artystycznego tworu. „The Memories Of A Mayfly” mimo iż ciekawie rozbrzmiewa z tymi rammsteinowymi klawiszami i naprawdę mocnymi gitarami, dalej przynosi nam całą paletę muzycznych barw – spowolnienia, kolejne ataki bardziej metalowego i rockowego grania, instrumentalne pejzaże, sentymentalne wycieczki do (co jak co) staroświeckiego grania, w pewnym momencie zespół gra nawet coś, co przypomina reaggae, potem wyczuwam jakieś inspiracje Queen - w tym specyficznym finale pojawia się po prostu wszystko. Nie porywa mnie niestety to zakończenie... Wręcz przeciwnie. Chłopaki z InVertigo stanowczo przedobrzyli, na siłę upchali w tych dwudziestu dwóch minutach pełno nieprzystających do siebie elementów, niemal jak Quentin Tarantino w swoich filmach. Tylko że twórca legendarnego „Pulp Fiction” robił to ze smakiem i odpowiednim poczuciem humoru...
No więc jak to jest z tym InVertigo? Warto przesłuchać ich najnowszą płytę, czy nie? Myślę, że progresywni wyjadacze zawiedzeni nie będą, a moje marudzenie albo zbojkotują, albo przynajmniej zbluzgają porządnie w myślach, a następnej recenzji nie przeczytają. Ja jednak oczekuję od muzyki czegoś innego, ale niemieckiego bandu nie przekreślam. Kilka ładnych melodii i niezłych patentów przewinęło się przez ten album i należy ich za to pochwalić.