Słusznie zauważył prawie pięć lat temu Wojtek: Madonna to absolutna profesjonalistka, jeśli chodzi o kreowanie swojego wizerunku. Obdarzona niezłym, ale nie wybitnym przecież głosem, trafiła na top dzięki temu, że w czasie swojej kariery zgrabnie łączyła muzykę z rozwijaniem, zmienianiem swojego wizerunku. I w tym roku zacznie odliczać czwartą dekadę na muzycznej scenie. Trzydzieści lat kariery i ciągłej popularności – faktycznie, niewielu daje radę tak długo. A w rejonach muzyki pop? Pojedyncze wolne elektrony typu Jamesa Browna, bardziej na zasadzie wyjątku potwierdzającego regułę.
Z tym byciem na topie to tak nie do końca: nietrudno zauważyć, że kariera Madonny tworzy swoistą sinusoidę. Pierwszy etap kariery, do „Ray Of Light” włącznie, to była Madonna nowoczesna, wyznaczająca trendy nie tylko w muzyce, ale i w szeroko pojmowanej kulturze popularnej; od „Music” zaczął się swoisty zjazd w dół i wykorzystywanie trendów wykreowanych przez innych zamiast wcześniejszego przecierania szlaków. Obecnie pozycja Madonny na scenie muzycznej jest cokolwiek ambiwalentna: z jednej strony stałe grono fanów i wciąż dobrze sprzedające się, budzące zainteresowanie publiczności płyty, stała obecność w mainstreamie, z drugiej – no cóż, miss Ciccone od ponad dekady zdaje się w swym artystycznym rozwoju trwać na z góry upatrzonych pozycjach.
Pojawienie się Madonny to był dla popkultury wstrząs: świadome operowanie erotyzmem, niezwykle przemyślany image wampa, kobiety wolnej, pewnej siebie, wyzwolonej (przede wszystkim mentalnie) – wcześniej na taką skalę tego w popkulturze nie było. Amanda Lear topless na okładce płyty czy Debbie Harry paradująca na scenie CBGB w kusym podkoszulku i brazylijskim bikini – to jeszcze nie było to (zresztą gdy Harry przeistoczyła się z niegrzecznej punkówy w wokalistkę pop-rockową, zaczęła pokazywać się na scenie nieco kompletniej ubrana). Roztańczony, wywodzący się z czarnego disco drugiej połowy lat 70., ale brzmieniowo tkwiący już w rozsyntezatorowanych latach 80. debiut („Madonna” z roku 1982), choć doszedł do 8. miejsca na listach przebojów, to jeszcze był zaledwie przedsmak. Karygodnie pominięta przez Wojtka w wakacyjnym cyklu ćwiarowym trzy lata temu „Like A Virgin” to do dziś jeden z fundamentalnych albumów dekady glorious eighties: osadzona w synth-popie, przebojowa, wyzywająca artystyczna kreacja, bez której wyzwolone, kolorowe, popieprzone lata 80. byłyby uboższe. „True Blue” (tym razem ja zaspałem z ćwiarą; nadrobimy przy okazji) przenosił Madonnę poziom wyżej: pojawiły się nieoczywiste aranżacje, zakręty brzmieniowe, a przede wszystkim porcja świetnej muzyki pop, jak najbardziej do posłuchania – na czele z jedną z popowych ballad wszechczasów, kapitalnie wieńczącą pierwszą stronę winyla „Live To Tell”. A potem przyszła już „Like A Prayer”. Bardzo dobre podsumowanie lat 80. i zapowiedź jeszcze ciekawszych artystycznie poszukiwań Madonny w latach 90.
Wyjątkowo barwna, bogata brzmieniowo i stylistycznie to płyta. Utwór tytułowy efektownie łączy ze sobą pop, rock i gospelowe chóry (co zresztą pasuje tak do tekstu, jak i choćby do słynnego, skandalizującego wideoklipu). Mocno ejtisowe w brzmieniu “Express Yourself” to porcja solidnego pop-funkowego grania, z syntezatorami zgrabnie uzupełniającymi dęciaki i charakterystycznym brzmieniem bębnów Simmonsa. Przy całej swojej przebojowości, „Love Song” zaskakuje nieoczywistą aranżacją: warstwa melodyczna jest w dużej mierze tkana tu z basowych struktur i riffów. Ale przecież współkompozytorem tego utworu jest niejaki Prince Rogers Nelson. Potem jest „Till Death Do Us Part” – swoiste podsumowanie krótkiego małżeństwa Madonny z Seanem Pennem. Dynamiczny, rozpędzony, ale w sumie trochę nijaki utwór. Ciekawiej w tej kategorii wypada „Cherish” – lekki, przebojowy, pobrzmiewający echami czarnej muzyki lat 70. W rozdzielającej te dwie dynamiczne kompozycje uroczej balladzie „Promise To Try” Madonna zostaje sam na sam z fortepianem i smyczkami. „Dear Jessie” intrygująco żeni ze sobą elementy popu lat 80. i beatlesowskiej psychodelii końca lat 60. – tak w warstwie brzmieniowej (smyczki, trąbka), jak i tekstowej (tak, wiem, że to dziecięca kołysanka, ale niektóre z obrazów w tekście są wyraźnie psychodeliczne – jako dzieciak chyba byłbym nieźle wystraszony takim snem…). Z „Dear Jessie” bezpośrednio połączony jest następny utwór – „Oh Father”, intrygująca modlitwa, zaczyna się nieco w klimacie „Promise To Try”, zgrabnie rozwijając się w bardziej bogato zaaranżowaną, popową balladę. „Keep It Together” znów przynosi porcję dynamicznego pop-rocka; ostatnia już na płycie ballada „Spanish Eyes” zgodnie z tytułem oparta jest na melodii prowadzonej przez gitarę hiszpańską, pojawiają się też trąbki w nieco hiszpańskim klimacie. A całą płytę kończy odjazdowy „Act Of Contrition”, gdzie na hałaśliwym rockowo-popowym tle Madonna recytuje akt skruchy.
No cóż – od strony artystycznej nieco lepiej prezentują się ambitne, dojrzałe albumy z lat 90. na czele z „Eroticą” i „Ray Of Light”. Nie zmienia to faktu, że „Like A Prayer” to płyta interesująca i bardzo miła w słuchaniu dla bardziej wyrobionego ucha. Intryguje już okładka (aluzja do „Sticky Fingers” – tyle że, jako signum temporis, rozbuchanemu machismo Stonesów przeciwstawiony jest wyzywająca kobiecość), prowokują teksty (łączące symbolikę religijną z dwuznacznymi sugestiami, zderzające z sobą sacrum i profanum). Jednym zdaniem – mamy tu kolejną w przypadku Madonny spójną, artystyczną kreację i zarazem – jedną z najciekawszych popowych płyt lat 80.