Jeśli chodzi o ten zespół, to ludzie dzielą się na takich, którzy go ubóstwiają oraz tych, którzy… szczerze go nienawidzą. Ja na szczęście należę do tych pierwszych. Trzeba przyznać, nie jest to muzyka dla laików muzycznych, chociaż są tacy, którzy właśnie od Kraftwerk zaczynali swoją przygodę z prawdziwą muzyką.
Jeden z najbardziej wpływowych zespołów w ogóle, a jeśli o elektronikę chodzi to najważniejszy (na ten temat szerzej rozpisuje się Pan Wojciech Kapała w recenzji płyty „Die Mensch-Maschine”).
Dla mnie pierwszy, „prawdziwy” album Kraftwerk to „Autobahn”, pierwszy, który zresztą poznałem. Potem, chronologicznie idąc, mamy Wielką Trylogię, czyli „Radio-Activity” („Radio-Aktivität”), „Trans Europe…” („Trans-Europa Express”) i „The Man Machine” („Die Mensch-Machine”). Ekipa Floriana i Ralfa od samiutkich początków do dnia dzisiejszego trzyma stały (wysoki!) poziom. Uwielbiam całą ich twórczość, ale to właśnie dzisiaj opisywany przeze mnie krążek poruszył mnie kiedyś najbardziej i porusza do dzisiaj.
Rozpoczyna się wesolutką melodyjką „Europe Endless”, która ciągnie się stałym tempem przez ponad 9 minut. Nawet przez chwilę wcale nie czuć znużenia tym muzycznym minimalizmem. „The Hall of Mirrors” – kompletna zmiana nastroju. To jeden z nielicznych utworów w muzyce, których boję się słuchać. Panowie z Niemiec stworzyli tu „horrorystyczny” wręcz klimat: tajemniczy tekst pół-recytowany, pół-śpiewany przez Ralfa Huttera, niespokojne kolaże syntezatorowe w tle i oczywiście najważniejszy – rytm, genialny, ciągnący się bez końca… Chcesz jeszcze bardziej przygnębiających i pokręconych klimatów? Nie wyłączaj odtwarzacza, słuchaj dalej, oto następuje „Showroom Dummies”. Poprzedni utwór brzmi przy nim jak miła kołysanka. Ale nie zatrzymujemy się, idziemy dalej… a raczej jedziemy, bo pociąg rusza… zasiadamy w ekskluzywnym przedziale TEE i odpływamy przy utworze tytułowym. Klimatyczne syntezatory nie opuszczają nas ani na moment. Przelatujemy przez „Metal on Metal” oraz „Abzug” i do naszych uszu dolatuje... zaskakująco urocza melodia… to kojący „Franz Schubert”, który płynnie przechodzi w „Endless Endless”. Krążek zastyga… koniec.
Arcydzieło, magnum opus, majstersztyk… Mistrzowie muzycznego minimalizmu z Düsseldorfu po raz kolejny mnie rozwalili… pozytywnie oczywiście i rozwalać będą do końca moich dni;).