Phish – „A Picture of Nectar”. Ten album jam bandu z Vermont jest chyba moim ulubionym. Po podwójnej, nieco rozlazłej „Juncie” i trochę zagubionym „Lawn Boy” doczekaliśmy się prawdziwego killera! „Zdjęcie nektaru” to żelazna pozycja kapeli, istne magnum opus. Eklektyzm typowy dla Phisha przejawia się tutaj w każdej nucie.
Płytę otwiera energiczny rytm wygrywany przez bębniarza Jona Fishmana. Potem z funkowym riffem wkracza gitara Trey’a Anastasio i zaczyna się jazda, czyli „Llama”! „Slapujący” bas Marka Gordona nie daje nam spokoju przez cały utwór. „Eliza” przynosi chwilę wytchnienia - w tej około minutowej kompozycji główną rolę odgrywa subtelna i urocza partia gitarowa. „Cavern” to kolejny funkowy rocker. Zaśpiewy całego zespołu i mocny bit perkusji sprawiają, że utwór kołysze jak żaden inny. W „Poor Heart” wyczuwalne są silne wpływy country i bluegrassu, gościnnie solówkami na banjo i pedal steel guitar raczy nas Gordon Stone. „Stash” jest jednym z najciekawszych kawałków na płycie. Kwartet balansuje na granicy jazz-rocka, alternatywy i psychodelii, a głównym bohaterem ponownie jest Mr. Anastasio i jego jazzująca gitara. Kolejna „miniaturka”, „Manteca”, to fragment standardu trębacza Dizzy'ego Gillespiego, tyle że partię dęciaka zastąpiły wokale Phishów. W „Guelah Papyrus” słychać inspirację soulem, a nawet reggae. Gdzieś w połowie rytm się załamuje, a Panowie bawią się rozimprowizowaną formą aż do druzgocącego, wręcz freejazzowego finału, by w końcu powrócić… tam gdzie zaczęli. W „Magilla” fortepian Page’a McConella prowadzi jazzujący dialog z gitarą Trey’a, a sekcja rytmiczna kroczy w tle, spokojnie czekając na swoją kolej. „Landlady” równie dobrze mogłoby się znaleźć na którejś płycie Carlosa Santany, nawet gitara brzmi podobnie jak u wirtuoza z Meksyku. Po około trzech minutach kubańskie rytmy nas opuszczają, a Mr. Fishman krowim dzwonkiem wprowadza nas w „Glide”, jeden z najdziwniejszych utworów na płycie. Trey chwyta za akustyka i czaruje nas folkowym riffem, pomiędzy zaśpiewami całej kapeli. Interesujące jest przejście gdzieś w okolicach 2:40, kiedy Jon wraca z perkusją, a Page wygrywa na fortepianie niespokojne akordy – ten fragment przypomina mi twórczość innego słynnego jam bandu, mianowicie Widespread Panic. Ostatnie 6 utworów jest spięte klamrą w postaci „Tweezer” i „Tweezer Reprise”. Czy możemy to traktować jako swego rodzaju suitę? To daleko idąca interpretacja, ale jeśli ma to komuś pomóc w odbiorze całości płyty, to czemu nie;). Pierwszy łącznik ciągnie się przez 8 minut, a kwartet daje nam wreszcie namiastkę tego, co można było usłyszeć na koncertach Phisha – prawdziwie improwizowane granie. „Mango Song” to taka przyjemna pioseneczka z urzekającą partią gitary i mistrzowską solówką fortepianu w końcówce. W „Chalk Dust Torture” Trey moduluje swój głos, tak jakby na chwilę za mikrofonem stanął czarnoskóry bluesman z delty Missisipi. Poza tym raczy nas soczystym gitarowym riffem i solówką, a organy Hammonda dodatkowo napędzają utwór. „Faht”, skomponowany przez Fishmana, to miniaturka gitarowa z odgłosami morza, dżungli i samochodów w tle. „Catapult” autorstwa Gordona jest 30-minutową wierszowanką z jego głosem przetworzonym tak, jakby recytował ją przez sekretarkę. Repryza zamykająca „suitę” oraz cały album jest troszkę zmienioną i bardziej „szaloną” wersją „Tweezera”. Wersy „Won't you step into the freezer?” kończą płytę, krążek zastyga...
Piękny to album, polecam każdemu, kto chciałby zacząć przygodę z nieprzeciętnym zjawiskiem muzycznym, jakim na pewno jest Phish;). To płyta przystępna dla początkującego słuchacza, a zarazem pokazująca esencję możliwości wykonawczych zespołu. A żeby zachęcić progresywnych purystów, których z pewnością nie brakuje, to napiszę tylko, że Piero Scaruffi - znany włoski krytyk muzyczny, umieścił ten album na 13 miejscu swojej listy… najlepszych albumów progresywnego rocka wszech czasów (!)… daleko PRZED „Close to the Edge” i „Selling England by the Pound”. Pomyłka, profanacja? Skądże, Phish prezentuje po prostu inny odłam szeroko pojętego gatunku zwanego art- czy prog-rockiem. A zresztą, po co szufladkować muzykę, która broni się sama i jest doskonała?