Mimo iż drugi album Steely Dan nie odniósł takiego sukcesu komercyjnego jak pierwszy, to moim zdaniem jest równie wyśmienitym daniem. Obowiązki wokalisty na dobre przejął Donald Fagen (teraz musiał już przełamać swoją sceniczną tremę). Gitarowi wymiatacze Dias i Baxter oraz bębniący Jim Hodder zostali w składzie. Oczywiście nie obyło się bez wielu muzyków dodatkowych, co w żaden sposób nie ujmuje albumowi, bowiem ten zabieg będzie już tradycją przy nagrywaniu kolejnych płyt grupy.
Krążek otwiera rockowa „Bodhisattva” – mocny beat perkusji i na przemian przesterowane riffy gitarowe oraz lekko crunchowe frazy w stylu „country”. Gitarom wtórują syntezatory, pędzące pianino i oczywiście niepowtarzalny i unikalny wokal Fagena. Śliczne solo gitarowe, harmonijnie współgrające z klawiszami, kończy utwór. „Razor Boy” nieco studzi atmosferę. Typowe brzmienia wprost z zachodniego wybrzeża, pojawiają się rozmaite perkusjonalia (bongosy, marimba). I te prześliczne wokale! Cudo! Partie gitary hawajskiej obsługiwanej przez Jeffa Baxtera wzmacniają tę magię. W „The Boston Rag” słyszymy chyba najbardziej zaangażowany śpiew Donalda. Sama piosenka niesie jakiś dziwny niepokój, gdzieś w okolicach 3 minuty wszystko się załamuje, zostaje sam hit-hat i na pierwszy plan wysuwa się fortepian „staccato”, dołącza „Skunk” Baxter, przechodząc do „sfuzzowanego” sola, trochę w stylu starego Claptona (z czasów Cream). Z tytułem „Your Gold Teeth” przyjdzie nam się jeszcze spotkać na płycie „Katy Lied”*. Przypominają się latynoskie brzmienia z pierwszego krążka, warty wspomnienia jest interesujący dialog między Fagenowskim Rhodesem a Diasowskim Telecasterem. Partie klawiszy nasuwają mi nawet skojarzenia z Return to Forever Chicka Corei. Drugą stronę płyty otwiera „gościnna” partia slide Ricka Derringera. Fagena wspomagają chórki, które jak mantrę powtarzają jeden wers, dodatkowo co chwila odzywa się gitara. Dopiero w szóstym utworze „szarpidruty” odpuściły i dały Donaldowi rozpocząć utwór. W sumie gdyby klawisze schować trochę w tle, a gitary wysunąć na przód, jeszcze na wokal wrzucić Phila Lynotta (!) to wyszedłby całkiem niezły hit Thin Lizzy (!). A no każdy ma jakieś skojarzenia. „Pearl of the Quarter” jest… zbyt piękne, by cokolwiek napisać, tego trzeba po prostu posłuchać. Płytę wieńczy progresywny „King of World”, dla mnie najprzyjemniejszy i najciekawszy z wszystkich ośmiu. Melodia syntezatora brzmi jak wyczarowana, a cały zespół gra jak natchniony!
I tym baaaaardzo dobrym akcentem przestajemy odliczać do upragnionej ekstazy. A może już ją przeżyliśmy? Z każdym utworem, każdą partią, każdą nutą? Kto to wie, ja kontynuuję odliczanie odpalając płytę raz jeszcze. Steely do tych ośmiu skarbów dorzucili nam kolejną intrygującą okładkę, która równie dobrze mogłaby się znaleźć na jakiejś wystawie obrazów. Album ten jest często niedoceniany i omijany przez fanów. A szkoda! Niech zachętą będą choćby pozytywne recenzje dziennikarzy z „Creem”, czy „Rolling Stone”.
*chodzi o utwór „Your Gold Teeth II”