Być może minęło już dość czasu, by napisać o ostatnim nagraniu Ulver. Płyta „Wars of the Roses” nie była wydarzeniem i jej ocena – jako ocena niewydarzenia – nie wymaga chyba dłuższego dystansu. Poza tym w maju pojawi się kolejny album grupy, znajomo zatytułowany „Childhood's End”. Będzie zawierał przeróbki utworów z lat 60. Z drugiej strony – tu wracam do krążka, który już się wydarzył, chociaż, powtórzę, wydarzeniem nie był – być może niemal zawsze brak dostatecznych podstaw, by pisać o muzyce znanej od tak niedawna; może każda wymaga wielu miesięcy oswajania bądź zapominania. Gdyby powstał zwyczaj, żeby nowości recenzować z kilkuletnią zwłoką, wcześniej zaś co najwyżej szeptać o nich na to lub owo ucho, mało kto nagrywałby płyty, a i opinii na ich temat formułowano by bez porównania mniej. Być może działoby się tak z pożytkiem dla wszystkich.
Być może bowiem byłoby lepiej, gdyby więcej muzyki już nie wydano. Wcale nie dlatego, że wszystko zostało powiedziane; zwykle zdaje się tak tylko do nieuchronnej chwili, w której ten czy ów ogłasza coś nowego. Czy jednak okoliczność, że to zrobić można – albo nawet: że można to zrobić ładnie i do rzeczy – jest wystarczającym usprawiedliwieniem? (Tu adnotacja: autorzy „Wars of the Roses” takiej próby – próby odkrywania lub wynajdywania – w żadnym razie nie podejmują).
Być może owa sposobność nie ma w sobie nic usprawiedliwiającego i czy to mówiąc całkiem od siebie, czy to za kimś powtarzając – a „Wars of the Roses” składa się z wielu takich, bardzo zgrabnych, powtórzeń – należy pamiętać, że zagłusza się głosy, jakich zakłócać nie przystoi. Wszak nagranie płyty jawi się poza wszystkim butnym okrzykiem: że oto istnieje ktoś, bodaj niejeden, komu jej posłuchanie zrobi w pewnej chwili lepiej niż wprawienie w ruch jakiego bądź z ogólnie uznanych lub osobistych klasyków. Wypada przyznać, że szanse nie przedstawiają się nader obiecująco. Najpewniej zaś im więcej zna się krążków, tym trudniej oddać im to, co należy, przeto roztropniej uniknąć nowych powinności, nie wchodząc z muzyką w kolejne stosunki. Łatwiej o to, gdy nikt nie prowokuje.
Być może więc wydawanie albumów wymaga dziś olbrzymiego, mniej lub bardziej uzasadnionego zarozumialstwa. Muzycy Ulver chyba sądzą podobnie: „Viva megalomania”, napisali na okładce „Blood Inside” i nie ma powodu, by podejrzewać ich o zmianę opinii. Wszak „Wars of the Roses” brzmi jak kontaminacja dwu poprzednich krążków, pewnie nawet bliższa „Blood Inside” niż „Shadows of the Sun”; chociaż – mimo rockowego szkieletu – mniej zaczepna, a niekiedy tak cicha, że ledwo uchwytna. Może więc Norwegowie pielęgnują swoją megalomanię, a może trochę zwątpili w jej zasadność, skoro proponują muzykę spokojniejszą niż sześć lat wcześniej, ale i bardziej zwartą niż w 2007 roku. Co prawda chwilami grupa zupełnie zapomina o rytmie i melodii, lecz „Wars of the Roses” zdaje się płytą bez skrajności, przynajmniej skrajności osobiście dotąd niewypróbowanych; i nie zmienią tego gama wykorzystanych instrumentów ani stylistyczne wędrówki: od sennego ambientu przez żwawy, klasycyzujący art rock po romantyczny duet Kristoffera Rygga z Siri Stranger. Wyjątkiem jest – do pewnego stopnia – ostatnia kompozycja, czyli 15 minut recytowanego na tle chaotycznych dźwięków poematu Keitha Waldropa, nic to jednak w porównaniu z urywkami „Themes from William Blake's The Marriage of Heaven and Hell”.
Być może przeto nagrywają po prostu to, co robi im dobrze – głównie ze względu na siebie, jak pewnie wszyscy nagrywający – i nie baczą na przerażające skutki. Może aspekt autoterapeutyczny – z pewnością tu obecny, jeśli Norwegowie bywają szczerzy ze słuchaczami – to niezłe uzasadnienie twórczości i wypada jedynie, skoro już obarcza się rzeczywistość swoim otwieraniem ust, czynić to jak najrzetelniej.
Być może również postęp jest jakimś usprawiedliwieniem i kiedy rozwój techniki oraz doświadczenia poprzedników stawiają kolejne generacje w coraz to dogodniejszych okolicznościach, należy popychać muzykę ku lepszemu. Wątpliwe jednak, by z biegiem pokoleń rodzili się coraz więksi muzycy, natomiast innowacje brzmieniowe to raczej słaby argument. Tymczasem Norwegowie cofają się na „Wars of the Roses” daleko, dla przykładu: do krautrocka, a za sprawą „Childhood's End” zrobią jeszcze kilka kroków wstecz. Głębiej sięgali na „Kveldssanger”, ale ten tytuł nie ma przecież prawa zaistnieć tu w epoce, gdy Ulver parają się muzyką z tak poważną rolą elektroniki; nawet jeśli zdarza im się przy tym korzystać ze skrzypiec czy klarnetów.
Być może więc współcześni powinni tylko grać koncerty – Ulver wrócili do nich kilka lat temu – bo przecież artyści starzeją się i przebrzmiewają bardziej niż ich płyty, a nasza potrzeba kontaktu z żywą muzyką nie mija; i jest szansa, że gdyby koncertować przestano lub występy zostawiono gasnącym nestorom, wcale nie wyszlibyśmy na tym lepiej. (A „Wars of the Roses”, ze swoimi prostotą i rzeźwą perkusją, to album jakby powstały z myślą o przedstawianiu na scenie).
Być może nadto, bodaj nawet pewniej niż w przypadku muzyki, podobne kłopoty wiążą się z pisaniem. Odwracanie uwagi od tomiszczy, których nieprzeczytanie jest hańbą – tak już wszak licznych, że najpewniej od pokoleń wszyscy jesteśmy zhańbieni – odwracanie z nadzieją, iż w jakimś drobnym aspekcie wyprzedzi się antenatów, albo, co gorsza, bez takiej nadziei, jawi się przedsiębraniem wiodącym ku własnej i cudzej zgubie. A przecież teksty publicystyczne, choć pięknie o tym niekiedy zapomnieć, nie są nawet literaturą, ale użytkowymi drobnostkami bez trwałej wartości; ich pisanie zdaje się więc w najlepszym razie dokładaniem makulatury do sterty, niczym w Lemowskiej opowieści o zbójcy Gębonie.
Być może zresztą w każdej recenzji tkwi jeszcze inna niewłaściwość. Muzykolodzy mogą opisywać kompozycje minuta po minucie, dokładnie wyliczywszy trytony i mordenty; amatorzy – sugerować grupie P.T. Czytelników niejakie pokrewieństwo smaków i emocyj, by oparłszy się na, oby szerokim, spektrum przesłuchanych płyt, powiedzieć jej: alfa jest dobra, a beta już nie. To trudna do wybaczenia uzurpacja, nawet u najczcigodniejszych laików – a takich, jak sądzę, miałem przyjemność spotykać na niniejszych łamach – tak jak trudnym do wybaczenia szatkowaniem są specjalistyczne analizy, choć ich autorzy więcej od nas znaczą i więcej posiadają praw. Być może po to, aby nie być dla artysty głupszym od niego nauczycielem, wypada jedynie milczeć lub afirmować (tu afirmuję: zdarzało się, że „Wojny...” sprawiały mi dużą przyjemność). Wówczas wolne od bezwstydu – w tym błahym sensie, w jakim słowa w ogóle to potrafią – bywałyby recenzje, które nie aspirują do miana oceny ani nawet analizy; teksty w formie komentarza bądź notatek na marginesie. Płyty jednak, w odróżnieniu od książek, nie mają marginesów.
Być może przeto nie należy nagrywać płyt ani ich recenzować, ani czernić papieru publicystyką (ani literaturą), a najlepiej nie pisać niczego, poza – być może – pracami naukowymi i instrukcjami obsługi, w imię postępu technicznego. Być może zresztą lepiej go nie napędzać, a Cioran miał rację, śladem karpackich chłopów dopatrując się Antychrysta w kablach elektrycznych.
To tylko spekulacje. Być może puste i niepotrzebnie przesadne, tak jak – być może! – pusta i przesadna jest większość albumów Ulver, w tym również „Wars of the Roses”. Może więc lepiej wybrać ciszę, czego sobie, Państwu i artystom życzę.