Nie minęła ostatnio okrągła rocznica wydania albumu, nie zmarł żaden z jego twórców (a przynajmniej nie wie o podobnym wydarzeniu autor niniejszego tekstu), płyta nie jest też na tyle świeża, by za domagającą się recenzji nowość ją uznać. Nic nie zapowiada następnej pozycji w dorobku grupy bądź koncertów w Polsce, więc i tutaj próżno szukać pretekstu. Ba, „The Magus” nie jest nieznanym dziełem epokowym, o którym warto przypominać zawsze i wszędzie, nie pełni przy tym wyjątkowej roli w życiu niżej podpisanego i wskutek owego niepełnienia, wbrew niektórym, żywym na niniejszych łamach tradycjom, P.T. Czytelnicy nie znajdą w kolejnych paragrafach anegdot ani wspomnień.
Poza jednym: był czas, kiedy malutka część Internetu, z politowaniem omijana przez Boga i ludzi normalnych, a bliska niejednej osobie czynnie lub biernie związanej z adresem http://artrock.pl, przeżywała coś, co można by nazwać wojną progresywno-progresywną: jałowe spory o to, co współcześnie rockiem progresywnym mianować wolno. I ja w nich uczestniczyłem z pasją dawno u siebie nieobecną, mimo że bez znaczenia jest odpowiedź na pytanie, czy bardziej progrockowi są poszukiwacze nowych brzmień, których z klasykami właśnie poszukiwanie łączy, czy jednak wiernie trzymający się kanonów odtwórcy. Gdyby wszakże we wspomnianych dyskusjach pojawiła się Universal Totem Orchestra, pozwoliłaby może choć na chwilę zakopać topór.
Mimo bowiem że album wydano zaledwie przed dwoma laty, jest „The Magus” ze świata, który upadł niczym stary porządek na kartach Lampedusy; Lampedusy, bo Universal Totem Orchestra pochodzi z Włoch. Raczej nie przepadam za starą sceną tego kraju, a makaron niekiedy łaskocze tu po uszach, ale w tym razie rzecz nieszczególnie przeszkadza, jest tylko jednym z wielu składników, zwykle równie niedzisiejszych, równie nieżywych, równie klasycznych. Po wysłuchaniu płyty nie może wszak dziwić, że zespół uznaje się często za tworzący zeuhl, a w kolejnych utworach słychać i typowe fusion, i King Crimson w wersji ciężkiej; można także doszukać się Rush. Tak jak w przypadku wielu współczesnych wykonawców odwołujących się do tradycji – tych, którzy przekraczają granice dobrego smaku i sprawiają, że na artrock.pl coraz mniej jest art rocka w wąskim rozumieniu, a coraz więcej muzyki z innych bajek. O ile jednak, jeśli wrócić do metafory z Lampedusy, po upadku starego porządku arystokraci nie byli już tacy sami, cieniem byli i karykaturą, o tyle ci Włosi przetrwali chyba w jakimś odosobnionym pałacu, nie zauważając zmiany warty i dzięki temu zachowując blask.
I wady. „The Magus” bywa patetyczny i pretensjonalny, nie brak dłużyzn i przekombinowań. To wszakże margines, który nie zmienia wrażenia całościowego ani faktu, że jednak w latach 70. ta płyta powstać by nie mogła. Brzmi świeżo, nawiązuje nie tylko do progresywnych tuzów, ale i może w pewnej chwili skojarzyć się z Dead Can Dance lub zespołami pokroju Mouse on the Keys. Niezależnie zaś od epoki, do której album przynależy, zachwyca umiejętnie upakowanymi różnorodnymi pomysłami i zmiennością: tym, że po ostrej galopadzie, jaka mogłaby znaleźć się na zeszłorocznym materiale Indukti, pojawia się obok subtelnego, elektroniczno-klawiszowego tła kobiecy śpiew operowy; tym, jak motyw rodem z ethereal wave przechodzi w szybką, rwaną grę gitary przeplatającą się ze spokojnymi partiami saksofonu, które potem, w towarzystwie klawiszy, stają się jeszcze łagodniejsze, tworząc z pomocą kojącego głosu Any Torres Fraile zgoła nierockowy obraz. Do czasu wejścia chwytliwego gitarowego riffu, oczywiście. Przez cały krążek przewija się zeuhlowy rytm i niepokojący – mimo prezentowanego nieraz poczucia humoru – nastrój, duża porcja „symfonicznych” syntezatorowych pasaży i zabarwionych na jazzowo szybkich uderzeń w fortepian. Płyta jest też bardzo zróżnicowana wokalnie – wszechstronnej Fraile asystuje dwu solistów i – w jednym numerze – czteroosobowy chór.
To druga pozycja w dorobku tego związanego z Runaway Totem projektu. (Pierwsza, najpewniej jeszcze lepsza, nosi tytuł „Rituale Alieno”, a ukazała się w 1999 roku. Również budzić może różne skojarzenia – pewien nobliwy redaktor serwisu, gdy kilka lat temu podzieliłem się z nim ową płytą, z wciąż niezrozumiałych dla mnie powodów usłyszał tam Devil Doll). Nie sposób stwierdzić, czy kiedyś powstanie następna, ale trzeba przyznać, że poznanie recenzowanej zajmuje wiele godzin, więc może pomóc zabić czas oczekiwania. Jeżeli to okaże się płonne – trudno – i tak arcydziełem nowy materiał snadź nie byłby, bo i „The Magus” nie jest krążkiem perfekcyjnym. Ale dobrze, że w ogóle jest.