Krótko istniał ten zespół – jedna z pierwszych rockowych supergrup w historii. Krótko istniał i w sumie nie do końca wykorzystał wielki potencjał, jaki posiadał. Pozostawił po sobie raptem jedną płytę. Ale zacznijmy od początku.
Z upływem czasu, Eric Clapton coraz bardziej męczył się w Cream – ostatecznie, po pewnym czasie robienie za mediatora między dwoma panami, którzy najchętniej by się przy pierwszej sposobności pozabijali (zwłaszcza, jak nafaszerowali się różnymi niezbyt legalnymi substancjami), wykańcza nerwowo, a poza tym zwrot Śmietanki w stronę komercyjnego blues-rocka nie odpowiadał mu. Steve Winwood też męczył się w The Spencer Davis Group – bo ciągnęło go do jazzu, chciał wprowadzić do muzyki zespołu jazzowe zagrywki, ale reszta zespołu nie zgadzała się. Odszedł więc i założył Traffic – ale ten akurat się chwilowo rozwiązał. Steve i Eric grali już wcześniej, w roku 1966 w krótko istniejącym studyjnym combo Powerhouse, ale ten pozostawił po sobie raptem trzy utrwalone nagrania. Teraz zaczęli niezobowiązująco jamować ze sobą; w pewnym momencie dołączył Ginger Baker, mimo sprzeciwu Claptona (bo układ był taki, że albo grają ze sobą jako trio Clapton-Bruce-Baker, albo wcale – żadnych dwuosobowych układów). Ostatecznie Winwood przekonał go, że ciężko będzie znaleźć drugiego tak utalentowanego bębniarza. Na czwartego doszedł basista, skrzypek i wokalista Rick Grech (porzucając Family w środku trasy koncertowej) i już – supergrupa była gotowa.
Właśnie, supergrupa. Czyli dokładnie to, czego Clapton nie chciał. Bo już w jednej supergrupie występował – i niezbyt miło wspominał to doświadczenie; poza tym chciał pograć bez większych zobowiązań, bezpretensjonalnie, dla publiczności, która chce posłuchać dobrej muzyki, a nie wielkiego gitarzysty. Tymczasem prasa muzyczna od początku wzięła nowy zespół pod lupę, publiczność też niecierpliwie czekała na nową grupę Claptona. Pierwszy koncert, 7 czerwca 1969 w Hyde Parku, Eric przyjął negatywnie – bo zespół jeszcze się do końca nie ograł, bo wypadli średnio, a tymczasem publiczność była wniebowzięta. Blind Faith dotarli się nieco jako zespół w krótkiej trasie po Skandynawii, po czym wyruszyli w dużą trasę amerykańską. Dla Claptona było to spełnienie koszmaru – bo chciał wyjść z cienia Cream, grać bez zobowiązań, bez ciężaru wielkiej nazwy, wielkiego nazwiska, tymczasem, jako że zespół miał raptem trzy kwadranse autorskiego materiału, muzycy zostali zmuszeni do wzbogacenia koncertów o kompozycje Cream i Traffic; do tego wszędzie i zawsze przyjmowano go jak Boga, nieważne, czy grał dobrze, czy źle. Clapton zaczął zaniedbywać Blind Faith na korzyść jednego z rozgrzewaczy – folkowego zespołu Delaney And Bonnie. I zaczął z nimi rozmawiać o nagraniu swojej własnej płyty. Po powrocie do Anglii w październiku 1969 zespół de facto się rozwiązał; Clapton jako muzyk akompaniujący występował w Plastic Ono Band Johna Lennona, towarzyszył też Delaney And Bonnie, z muzykami tejże grupy założył nowy zespół, nazwany ostatecznie Derek And The Dominos. Pozostała trójka siłą rozpędu ciągnęła jeszcze przez jakiś czas jako Ginger Baker’s Air Force, potem Grech i Winwood reanimowali Traffic…
Choć głównym architektem płyty „Blind Faith” był Steve Winwood (dostarczył trzy z sześciu utworów, po jednym przynieśli Baker i Clapton, całości dopełniła jedna przeróbka) – na albumie odczuwało się creamowe piętno. Albo inaczej: Winwood, Clapton, Grech i Baker szli nieco zbliżoną ścieżką, co poprzednio Cream, czerpali z tych samych źródeł. „Had To Cry Today” Winwooda ma przecież i nieco creamowy riff, i improwizowane wstawki instrumentalne o jazzującym rodowodzie, których na płytach Cream nie brakowało. W pozostałych dwóch kompozycjach Steve’a unosił głowę duch Traffic – „Can’t Find My Way Home” i „Sea Of Joy” miały wyraźnie folkowy rodowód (w przypadku „Sea…” podkreślony jeszcze partią skrzypiec Ricka). A „Do What You Like” Bakera miała otwartą, jamowaną strukturę, w której znalazło się miejsce na solówki wszystkich czterech muzyków zespołu, w tym samego Gingera, i charakterystyczne dla Cream rytmiczne komplikacje. Clapton z kolei zaproponował utwór zapowiadający już pierwsze solowe albumy gitarzysty w rodzaju „461 Ocean Boulevard”, oparty na melodyjnym gitarowym riffie (ponoć zapożyczonym z „I Am Free” The Kinks) piękny hymn religijny „Presence Of The Lord” (choć i jemu nie udało się uniknąć skomplikowania całości kontrastową wstawką instrumentalną w środku, znów o „śmietankowym” zabarwieniu). Również zgrabną, bezpretensjonalną przeróbkę "Well All Right" Buddy'ego Holly'ego wieńczyła koda o improwizowanym charakterze.
Blind Faith przyjęto gorąco, płyta poszybowała na pierwsze miejsca list przebojów po obu stronach Wielkiej Wody, mimo skandalu, jaki wywołała okładka – oparta na kontraście naturalnej niewinności z wyrafinowaną techniką; to pierwsze symbolizowała naga jedenastolatka (pierwotnie miała być jej 14-letnia siostra, ale była „zbyt dojrzała”; mała Mariora poprosiła o kucyka w zamian za zdjęcie, stanęło na 40 funtach. Wokół dziewczynki ze zdjęcia narosło mnóstwo plotek – miała to być nieletnia groupie – seksualna niewolnica muzyków albo córka Bakera), to drugie – wyglądająca jak statek kosmiczny ozdoba maski Chevroleta rocznik 1956. Clapton uważał, że za sukces albumu odpowiadała magia nazwisk, zwłaszcza jego, a nie rzeczywista wartość muzyki zespołu. I wkrótce po zakończeniu trasy amerykańskiej porzucił Blind Faith.