Pisząc kilka dni temu recenzję najnowszego, choć mającego archiwalny charakter, wydawnictwa brytyjskiego Galahadu Whitchurch 92/93 - Live Archives vol. 2 zauważyłem rzecz dosyć zaskakującą. Otóż wśród naszej bogatej recenzyjnej bazy krążków tej kapeli, nie ma ani słowa o jednym z najznamienitszych dokonań tej legendy progresywnego grania – wydanym w 1995 roku albumie Sleepers. Powiedzmy sobie otwarcie – to jedna z najważniejszych płyt neoprogresywnego rocka lat 90 – tych i trudno wyobrazić sobie fana stylu, któremu ta płyta jest dziś kompletnie nieznana.
Sleepers intrygował od samego początku i przykuwa uwagę do dziś przede wszystkim niezwykłą okładką. Okładką prezentującą fotografię zupełnie anonimowej, pięknej i… niestety martwej dziewczyny. Zdjęcie ponoć wykonano w kostnicy, co tylko dodawało tajemniczości owej fotce i wzniecało kolejne pytania na temat bohaterki nań pomieszczonej.
Krążek otwiera numer tytułowy. Zaczyna podniosły i chóralny, ale zarazem niepokojący, rozedrgany i nerwowy wstęp, z którego wyłania się pięknie śpiewająca gitara Keywortha oraz kapitalna linia wokalna Nicholsona, stanowiąca o niezwykłości tej kompozycji. Potem sporo jeszcze się w niej dzieje: zmiany tempa, nastroju, ładne gitarowe solo i wsamplowany fragment pieśni Edith Piaff… Ech, trudno dziś zobaczyć koncert Galahadu bez tego 12 – minutowego klasyka.
Wydaje się, że muzycy w bardzo przemyślany sposób ułożyli tracklistę płyty dając choćby słuchaczowi chwile na oddech. Wszak zaraz po Sleepers pojawia się niedługa i urzekająca, wprowadzająca w swoisty stan błogości, ballada Julie Anne. To jednak smutna rzecz o pięknej kobiecie, która odeszła… Prawie 10 – minutowy Live And Learn powraca do mocnego, wielowątkowego i jednocześnie epickiego grania, po którym możemy wyluzować dzięki piosenkowemu i zwięzłemu Dentist Song (z drugiej strony, z tym wyluzowaniem to chyba przesadziłem, bo już sam tytuł mówi o czym jest ten kawałek). Zupełnie uspokaja ascetyczna i króciutka kolejna ballada Pictures Of Bliss – delikatna perła, będąca istną ciszą przed burzą, którą stanowią dwa kolejne numery. Rozpoczęty „klasztornym” chórem Before, After And Beyond, a w szczególności najmroczniejszy (mówiący o gościu maltretującym dzieci) i chyba najtrudniejszy na płycie Exorcising Demons. Przedostatni w zestawie Middleground ma jesienny klawiszowy wstęp i wzniosły, bardzo dostojny refren. Kończący całość, może nazbyt przekombinowany, Amaranth, delikatnie pokazuje w jakim kierunku Galahad zaczął zmierzać na następnych studyjnych albumach.
No właśnie. To album kończący pewien okres w historii zespołu. Okres fascynacji wczesnymi dokonaniami Marillionu i Genesis, której doprawdy trudno nie zauważyć. Wystarczy zresztą posłuchać Stuarta Nicholsona, chwilami śpiewającego jak Fish. I choć krążek ten rodził się w bólach (muzycy przerwali na kilka tygodni sesję nagraniową – czego zresztą efektem była płyta Galahad Acoustic Quintet – Not All There… powstała podczas tej przerwy), okazał się dziełem przemyślanym, dopracowanym i dziś już absolutnie klasycznym.
Na kolejnych albumach grupa postarała się bardziej unowocześnić swoje brzmienie. Flirt z elektroniką, muzyką klasyczną, czy nawet jazzem przyniósł kolejne mocne punkty w ich dyskografii – albumy Following Ghosts i Year Zero. Ale o nich napisali tu już dawno moi redakcyjni koledzy.