Czuję się bezradny wobec tego zespołu i wobec tej płyty. Niby nie ma tu nic, do czego się można przyczepić, ot popowy, gładki neoprogressive...A jednak irytuje.
Już w zasadzie rozlazłe intro ostrzega "uwaga! ciężkostrawne!". Ale niezrażony nieudolną kopią "Shine on you crazy diamond" brznąłem dalej. Dalej też jest ...jejku. A jak niby ma brzmieć debiutancki album zespołu neoprogresywnego. "Weźmij nieco Camela, przygarść niemałą Pink Floyd, wymieszaj z Genesis i Marillion i podaj w obfitym klawiszowym sosie. Koniecznie z wokalistką". Od pierwszych zwrotek "Niewidomej" miałem też natrętne skojarzenia z Albion. Głównie za sprawą wokalistki. Choć ma znacznie gorsze warunki głosowe, niż Ania Batko (kłopoty z wyciąganiem "góry", czasami ewidentne "miauczenie"), to jednak numer broni się jako tako. Chociaż mógłby trwać połowę krócej, bo ślimaczy się ponad miarę na tych ośmiu minutach.
Następnie mamy próbkę w stylu "Anamor plays Quidam". Frazowanie, rytmika, melodyka, wszystko przywodzi na myśl niezapomniany debiut Kwidamów. Tyle, że to jest jak czwarty raz zaparzana herbata. Cieniutkie. Sytuację ratuje solo klawiszy, żywcem zerżnięte z "Cinema Show"(...albo "Slippermen"?). Na szczęście ledwie pięć minut z kawałkiem.
Nostalgię pominę milczeniem. Taki Bajm, nawet wokalnie. Zastanawiam się, czy to celowe nawiązanie, czy nieudolna próba zrobienia czegoś ładnego?"Pajęcza Piosenka"...całkiem fajny (acz oklepany do bólu) wstęp i całkiem ostra gitarka i pierwszy w miarę niebełkotliwy tekst na płycie (wcześniejsze autorstwa pani od śpiewu). Szkoda tylko, że wymiauczany zamiast wyśpiewany. W ogóle do wokalistki mam największe uwagi. Nie czuje stylu gry zespołu, ma kłopoty z frazą i liniami melodycznymi. I w ogóle na mój gust bardziej by pasowała do "krainy łagodności" czy festiwalu piosenki turystycznej, niż na tę płytę. Niestety wokalistka raz, że lubi popisywać się wokalizami, to jeszcze ma nieznośną manierę "refren-refren-refren-refren" aż do bólu.
A jednak na tej płycie jest jedna perełka. Mała, ale zawsze. To zamykający album "W próżni". Fajnie, psychodelicznie brzmi tu flet Jacka Zasady, wzbogacając ten numer w stopniu znacznym o długie solo (i nasycając go quidamowo-camelowo-tullowym klimatem). Dość znośny tekst. Marillionowska gitara. Ciekawie pracująca sekcja rytmiczna. Panowie (i pani!)!! Nie można było tak od samego początku?? Nie można było tak całej płyty??? Ech...
No przykro mi bardzo, jeśli ktoś spodziewał się głaskania po główce i chwalenia... Album jest po prostu za długi. Nudny. Miejscami bardzo bełkotliwy w warstwie tekstowej. No i nachalnie czerpiący w zasadzie zewsząd. I to mi chyba najboleśniej przeszkadza w Anamorze. Kompletny brak nawet zrębów własnego stylu. No, ale nic to. Pracujcie w pocie czoła, może następny album będzie...ciekawszy? A może po prostu bardziej zwarty. Dopracowany. Bo na razie jest słabiutko.