”Ys - mityczne miasto wybudowane w zatoce Douarnanez w Bretanii przez króla Gradlona dla swojej córki Dahut. Według legendy zatopione przez Boga, karzącego w ten sposób mieszkańców za dekadencję.“ - tyle Wikipedia.
"Ys" to również tytuł drugiej płyty Il Balletto Di Bronzo, jednego z tych wspaniałych włoskich zespołów, którym "nie wyszło". I których kariera z tego czy innego powodu skończyła się, zanim się tak na dobre zaczęła. W wypadku IBDB szkoda jest tym większa, że o ile ich debiutancki album nie wyróżniał się specjalnie z szeregu innych debiutanckich albumów, o tyle "Ys" udowadniał, że mamy do czynienia z grupą na wskroś oryginalną, niezwykłą i utalentowaną.
To bardzo demoniczna płyta. Nie w sensie obecnym, jak na blackmetalowych płytach "masz mnie szatanie" ryczy wokalista / basista. O nie - tu demoniczny, duszny, gęsty nastrój osiągnięto znacznie bardziej wysublimowanymi środkami. Monotonna sekcja rytmiczna bardzo często gra, jak zapętlona. Jeden rytm, jedna figura, w kółko - aż do transu. Gitara nie ma tu za wiele do powiedzenia - ale gdy się już odzywa, zazwyczaj ostro i kąśliwie, to akurat wtedy, gdy potrzeba. Resztę robią niesamowite instrumenty klawiszowe i "storturowany" głos Gianniego Leone. To jeden z tych naprawdę niesamowitych głosów, który zaśpiewałby "wlazł kotek na płotek" a mnie by wszystkie włoski dęba ze strachu stanęły. Facet czasem śpiewa normalnie, czasem po hardrockowemu drze japę, czasem szepcze, czasem wrzeszczy... Włoskim Hammillem bym go nie nazwał, ale to mniej więcej ten kierunek poszukiwań. Nieco vandergraafowate jest też brzmienie zespołu. Choć na dobrą sprawę bardziej kojarzy się miejscami z rockową awangardą nagrywającą muzykę do naprawdę strasznego horroru.
Mam zawsze cholerny problem z opisaniem takich płyt. Bo ciężko ująć w słowa jazgot pod koniec piątej minuty "Epilogo", naprawdę. Albo wydarcie się wokalisty w "Secondo Incontro" albo...albo...albo... Ze zdumieniem odkryłem przesłuchując ten album, że brzmienia i rozwiązania, z których korzystali Il Balletto Di Bronzo, wykorzystywali też muzycy Magmy czy Art Zoyd. Bo poza błyskotliwymi (naprawdę!) galopadami moogowo-organowo-perkusyjnymi są tu też bliskie atonalności partie fortepianu, wpadające we free-jazz "plumkania" na granicy słyszalności, rozjazgotane partie gitary, wokalizy w których głos potraktowano jak kolejny instrument rytmiczny, by za chwilę, po obróbce studyjnej, podać go jako niesamowitą kodę albumu... Nieprawdopodobny wręcz album. Słucham go już -nasty raz i wciąż mam wrażenie, że coś mi umknęło, że coś przeoczyłem. Rzadko trafia się aż takie płyty. Jeszcze rzadziej są one nagrywane przez Włochów na początku lat 70 (przy całym moim ogromnym szacunku i miłości dla tamtej sceny progresywnej). "Ys" to jest po prostu tak bardzo "inny" i osobny album, że zasługuje na specjalne miejsce w historii rocka. Bo to naprawdę niezwykłe - niby ten album nie jest odkrywaniem nowych ścieżek, ale jednak ciężko zawartą na nim muzykę do czegoś konkretnie przyrównać. To też jest miara wielkości. Szkoda tylko, że po nagraniu "Ys" Il Balletto Di Bronzo przestali istnieć. Niby jeszcze coś tam próbowali zdziałać (czego dowodem bonusowe nagranie z tej edycji albumu - z naprawdę niezłą partią instrumentów klawiszowych), ale nie udało im się nagrać nic więcej. Powrócili dopiero zupełnie niedawno, rok czy dwa lata temu. Albumem "Trys". Ale to już zupełnie inna historia.