W życiu każdego zespołu, szczególnie takiego, który ma w dorobku już pięć studyjnych płyt, przychodzi czas na myśl "hej! a może nagramy koncertówkę!". Podejrzewam, że dokładnie takie mysli mieli chłopaki z Edguy - szczególnie, że okazję mieli wymarzoną, trasę Mandrake Tour mianowicie. A ta trasa to nie w kij dmuchał, 60 koncertów, ponad rok trwania. Zwiedzili cała Europę (no, oprócz Polski :), Japonię, USA, Amerykę Płd., Australię... Co dokumentuje całe mnóstwo zdjęć z grubaśnej książeczki. Widać, że dobrze się bawili, a ja im zazdroszczę :)
Album skonstruowany jest według zasady dość oczywistej, a mianowicie "the very best of". Więc lecimy przekrojowo przez wszystkie albumy Edguy, niekoniecznie faworyzując promowany "Mandrake". I jest fajnie, mocno, do przodu. Gdzieniegdzie z klawiszami albo akustycznie. Z fajnym śpiewem i doskonałymi solami gitar. Tylko jedno mnie męczy - że Edguy aż tak mocno przypomina mi...Iron Maiden. Rytmiczne "patatataj" będące wszak znakiem firmowym Harrisa & Co tutaj jest wszechobecne. Wokalista na szczęście nie "robi" Dickinsona, ale wielominutowa kompozycja "The Pharoah" mogłaby się znaleźć na przykład na "Powerslave" nikt nie byłby zaskoczony. Nie wiem, może to nie wada, wszak w power metalu cięzko wymyśleć coś zaskakującego, ale... Ale narzekam, a to bardzo fajna płyta. Ludzie bawili się na koncertach znakomicie (ale czy mogło być inaczej, skoro Paryż został dopieszczony przez Tobiasa płynną francuszczyzną?, są chóralne śpiewy, jest znakomita zabawa. Publiczność w mgnieniu oka robi to, o co poprosi Sammet. "Teraz śpiewają faceci! A teraz dziewczyny! O, koleś, nie wiedziałem, że też jesteś dziewczyną!". I kupa fajnej muzyki, bo nawiązania brzmieniowe, choć ostentacyjne, jednak przestają drażnić.
Podsumowując, bardzo fajny album. Nie wiem, na ile został "dopieszczony" w studiu, a na ile jest rzeczywistym odzwierciedleniem formy grupy w czasie Madrake Tour. Ale przekonam się o tym 28 listopada - Edguy będą przecież poprzedzali swoich mistrzów, Iron Maiden. Ja czekam niecierpliwie :)