W oczekiwaniu na nowy - trzeci album formacji Rhapsody - Dawn Of Victory, który ma się ukazać dosłownie za kilka dni postanowiłem skreślić tekst dotyczący pierwszego solowego dzieła lidera owej ciekawej grupy. Pan nazywa się Luca Turilli, a omawiane wydawnictwo jest przedstawiane jako pierwsza część tzw. Virtual Odyssey będącej w zamierzeniu jej autora trylogią rozgrywającą się w trzech odmiennych światach. W każdym z nich - zapewne dla odmiany - trwa odwieczna walka dobra ze złem, a dokładniej mówiąc walka uniwersalnej miłości z siłami kosmicznego zapomnienia, niebytu, gwiezdnego chaosu... Hm... to może byłoby na tyle, gdy chodzi o warstwę tekstową, jako że sama muzyka jest o wiele bardziej godna uwagi.
Nie zamierzam tu - bynajmniej - omawiać utworu po utworze, zaś ciekawych odsyłam do Tylko Rocka 2/2000, gdzie na stronie 45 można przeczytać wywiad z naszym bohaterem - tam każdy kawałek jest opatrzony stosownym komentarzem. Ograniczę się raczej - jako wielki fan stylu Rhapsody - do kilku uwag porównawczych. Otóż nie jest do końca prawdą - przynajmniej w moim odczuciu - twierdzenie Turilli jakoby King Of The Nordic Twilight był czymś zupełnie innym niż ostatnie dzieło włoskiego zespołu. Niechaj nie zwiedzie Was nowa nazwa prezentowanej maniery - zamiast Symphonic Epic Hollywood Metal mamy podobno Epic Fantasy Metal... Pomijając pewną śmieszność powyższych określeń stwierdzam, że praktycznie rzecz biorąc to wciąż jedno i to samo. No dobrze - w solowym wydawnictwie Turilli niby mniej jest klawesynu tudzież symfonicznych brzmień, a więcej gitary, ale to - uwzględniając całokształt dzieła - doprawdy szczegół (tym bardziej, że jak piszę te słowa to z głośników słychać Warrior's Pride, gdzie klawesyn występuje w obfitości). Znacznie bardziej rzuca się w ucho inny element - głos wokalisty - bo też Fabio Lione został tu zastąpiony przez niejakiego Olafa Hayera ze skutkiem całkiem niezłym. Niczym nowatorskim nie jest z kolei pojawienie się kobiecego śpiewu sygnowanego przez Rannveig Sif Sigurdardottir - wszak pod koniec tytułowej suity z Symhony Of Enchanted Lands udziela się również kobieta - Constanze Vaniyne. Głos Rannveig brzmi co prawda bardziej operowo, ale kawałki z jej udziałem są dla mnie mdłe i nużące obniżając poziom całego dokonania. Inne wyraźne podobieństwa obydwu wydawnictw to formalny układ utworów - na początek patetyczne - podniosła partia chóru i orkiestrowy rozmach - intro, na koniec tytułowy magnum opus, zaś pomiędzy nimi szereg tych bardziej zwykłych kawałków (w przypadku Symphony... dłuższych tudzież bardziej skomplikowanych) wraz z niezwykle melodyjnym i porywającym fragmentem znanym ze singla - śmiem twierdzić, iż pod względem atrakcyjności The Ancient Forest Of Elves niewiele ustępuje Emerald Sword, jeśli w ogóle... Ale to wszystko i tak stanowi ledwie przedsmak prawdziwej walki gigantów czyli porównania tytułowych tudzież finałowych suit... Hm... nie wiem czy Was zaskoczę czy też nie, ale mi bardziej do gustu przypadła Kings Of The Nordic Twilight... - głównie ze względu na daleko posuniętą jednorodność jaką prezentuje, podczas gdy Symphony Of Enchanted Lands stanowi w zasadzie elegancki zbitek kilku wyraźnie odmiennych części... Nie ma co ukrywać - ostatnia (a właściwie przed) odsłona solowego dokonania Luca Turilli to najlepszy kawałek jaki dotychczas napisał ten nietuzinkowy artysta. Oby takich jak najwięcej. Przystępując do podsumowania zauważam z pewnym smutkiem, że nawet najwspanialszy magnum opus nie jest w stanie załatać wszystkich estetycznych dziur na obliczu całości albumu. Dlatego też Kings Of The Nordic Twilight przegrywa walkę z Symphony Of Enchanted Lands i to nawet dość wyraźnie. Intro przeciwko intru, singiel przeciwko singlowi i jest w zasadzie remis. Suita przeciwko suicie i Kings... wychodzi na prowadzenie. Cóż z tego, kiedy reszta - ładna przecież i dobra - nie wytrzymuje porównania z treścią ostatniego dokonania Rhapsody ani przez chwilę. Nie czarujmy się - to nie ten poziom - brak Alexa Staropoli jako kompozytora daje się, mimo wszystko, odczuć we znaki. Wciąż mamy do czynienia z bardzo dobrym progresywno-klasycyzującym rycerskim metalem, ale do tego czasu zdążyły już ukazać się dzieła wybitniejsze. Dotyczy to także debiutu Rhapsody - płytki Legendary Tales, do którego Turilli lubi przyrównywać swoje solowe dokonanie - trochę tu brak tamtej świeżości, co zresztą zrozumiałe, ale także pewnej błyskotliwości. Legend Of Steel, Where Heroes Lie czy Warrior's Pride to dobre, solidne i wysoce melodyjne kawałki, niemniej... niemniej przestałbyś się wreszcie Dobasie czepiać - recenzowanego albumu słucha się z prawdziwą przyjemnością jako, że jest w ogólności bardzo dobry. Hm... tak uważasz Felixie ? Cóż - dajmy mu więc siódemkę i chodźmy na piwo - uppps - dla Ciebie mleczko :-)