W poprzednim odcinku:
Czarna Królowa Śniegu łaskawie uwolniła Lucę z swej przerażającej twierdzy jako, że wzruszył jej lodowe serce ckliwą opowieścią o finale Emerald Sword Saga. Pozostał wszakże sam na skutym lodem pustkowiu, bez swych mężnych towarzyszy, którzy wciąż cierpieli męki okrutne przykuci łańcuchami do ściany wysłuchując po raz tysięczny Power Of The Dragonflame. Zaiste, przeraźliwa przebiegłość Królowej nie znała granic...Akcji ciąg dalszy:
Głęboko wstrząśnięty gorzkim losem swych kompanów Luca stanął na równinie
pod nisko unoszącym się nad horyzontem, iluzorycznym słońcem, rozłożył
szeroko ramiona po czym a capella odśpiewał przejmującą pieśń o tej co
to miała serce Demona. Srodze utrudzon po całym dniu wędrówki na południe
zasnął głęboko pod wystającym korzeniem ogromnego drzewa - forpoczty
boru, jaki wreszcie pojawił się na szlaku - kraina śniegu uchodziła
już na północ, choć jakże powoli. We śnie usłyszał własną kompozycję
pięknie uzbrojoną w monumentalne chóry i oprawę instrumentalną godną
King Of The Nordic Twilight.
- Te klawisze - wymamrotał w letargu - muszą się zmienić. Muszę je jakoś
unowocześnić.
Przypomniał sobie jak to dzieckiem będąc słyszał legendy o Drużynie
Zbrojnych, która z przeszłości przeniosła się w XXI wiek i sadze o Czasie.
Mówili o nich Elektrycy czy jakoś tak. To był jakiś trop, wątły bo wątły,
niemniej niosący maluteńką nadzieję na odświeżenie dawnej maniery. Może
nie do końca w tym stylu, bo od tamtego czasu świat posunął się naprzód,
ale zawsze coś. Demonheart będzie jeszcze mocno tradycyjny, postanowił
w końcu. To była prawdziwie mistyczna noc - śniący Luca na podobieństwo
Ainura wyśpiewał także główny muzyczny motyw kolejnej wielkiej całości -
dźwięczał mu on w uszach po przebudzeniu i przez cały następny dzień, kiedy
dzielnie odpierał ataki powolnych mutantów tudzież zmutowanych fanów wiecznej,
karykaturalnej aż progresji. Wielka całość - dumał przy ognisku następnej
nocy ćmiąc fajkowe ziele - cóż to będzie za następna odsłona Wirtualnej
Odysei! Jestem wielki - pomyślał i siłą samej woli przywołał do siebie od
dawna ukochany dźwięk klawesynu na tle zadumanej, instrumentalnej kompozycji.
Przypomniała mu się Królowa wyrzucająca mu pomijanie tegoż właśnie brzmienia.
- Cóż ta córa Demona może wiedzieć - uśmiechnął się do siebie - potęga
tworzenia aż gotowała mu sie w żyłach. Dźwięki w jego głowie spotężniały
acz klawesyn wciąż grał pierwsze skrzypce. Nawet Czarne Królestwa można
przyoblec w jego majestat - czym się tedy staną? Czuł się niby młody
bóg mogący tworzyć i niszczyć światowe potęgi, żeński wokal nadawał
wszystkiemu delikatności tudzież zmysłowości - jakże to romantyczne, jakże
zmysłowe. Zasnął z uśmiechem samouwielbienia na ustach.
Prawdę mówiąc nie spodziewał się tego ataku. Królowa była bardziej podstępna
niż się domyślał. Cóż to jednak dało atakującym? Drugi raz nie popełnił
już tego samego błędu - służalcy lodu natknęli się tym razem na Króla
Nordyckiego Zmierzchu, który nareszcie przypomniał sobie o swym tytule.
Nie musiał wyśpiewać całego, ponad 10 min zaklęcia - wystarczyła wersja
skrócona - przeznaczona na dyskoteki Żołnierzy Uniwersalnej Miłości.
Atakujący motłoch walił się pokotem na ziemię nasączającą się jego, plugawą
posoką. Kiedy padł ostatni skrytobójca Luca triumfalnie wzniósł ramiona,
a jego gromki krzyk powalił stokrotki: Jestem żywy!!! Jestem żywy i mam
przemyślany kolejny, wielki album! Ucichł ptasi tryl, trawy zastygły
nieruchomo i tylko stara matuszka Ziemia cicho westchnęła: jestem już,
kuźwa, taka leciwa, a tyle jeszcze będę musiała wysłuchać, kiedyż to się
skończy?
- Nigdy - odparł Luca obcierając mokry miecz - nigdy, dopóki trwać będą
trony Valarów.
Szedł na południe, wciąż na południe do swego studia. Ono także cicho
jęczało, choć tu to już przesadzam. Studia nagraniowe z XXI wieku nie
jęczą, chyba, że nagranym i zmiksowanym materiałem. Luca śmiało szedł
naprzód, ku swemu nowemu, wielkiemu projektowi, zaś wszystko co żywe chowało się.
Chowało się bo szedł.
Podziękowania bięgną dla Druida