Dość ciężko wyważyć opinię o takich płytach jak Liberation. Jest duża szansa, że usłyszy ją znacznie więcej fanów dobrej muzyki niż poprzedniczkę - debiut chłopaków z Ice Age - The Great Divide. Wiele osób obracających się w progmetalowych kręgach, osób które znam i szanuję, zostało wspomnianym debiutem wręcz rzuconych na kolana (sam musiałem wymienić niejedne przetarte portki). Cóż im napisać ? Że wyśrubowany poziom The Great Divide nie został utrzymany ? Heh, chcąc być uczciwym wobec samego siebie i przyjaciół muszę tak postąpić. Ano nie został. Ale zaraz wiadomość do wszystkich co jeszcze z muzyką Ice Age nie mieli do czynienia: to jest naprawdę bardzo, bardzo dobry album. Jeśli macie okazję i chęć zapoznania się z wciąż interesującym progmetalem spod znaku Magna Carta to zapraszam serdecznie do odsłuchu. Uczynię zatem tak: pomieszam niekorzystne dla Liberation porównania z debiutem (kto nie słyszał pierwszej płyty niech sobie daruje owe uwagi) z pochwałami jakie niewątpliwie recenzowanemu wydawnictwu również się należą.
Niemniej na początek informacje porządkowe - skład panów nie uległ zmianie - to wciąż: Josh Pincus - wokal (sławny i jednocześnie niesławny "Cugowski" progmetalu ;-) tudzież klawisze, dalej Jimmy Pappas - gitary, Arron DiCesare - bas oraz bębniarz Hal Aponte. Muzyka również pozostała raczej ta sama - pomieszanie wpływów Dream Theater, Magellana i Shadow Gallery czyli when metal and art-rock unite z przewagą ciężkiego brzmienia. Stara, dobra szkoła Magna Carty - nihil novi, ale też bez nagrywania po raz n-ty tego samego albumu tylko z coraz bardziej wyświechtanymi melodiami. Pewnie dlatego, że to dopiero drugie wydawnictwo Ice Age :-) Dobra - skoro narzekamy, to ponarzekajmy jeszcze odrobinę - te najdłuższe kompozycje leżą. Jasne, to ogromna przesada, niemniej leżą w kontekście takich kawałków z debiutu jak Perpetual Child czy Ice Age. Ich następcy są krótsi, brak im tak progresywnego rozmachu, brak takiej mnogości motywów, brak takiej potęgi brzmienia (bo cóż może się równać z początkiem pierwszej i końcem drugiej ze wspomnianych powyżej propozycji z The Great Divide ?). Na pewno ani The Lhassa Road (cóż za banalne zawiązanie !), ani When You Are Ready, ani nawet najwyraźniejszy ukłon w stronę debiutu - To Say Goodbay - Part III (przyjemne nostalgiczne uczucie wzbudza cytat z Part II). Ech :-( Ale gorszą jeszcze sprawą jawi się Musical Cages - instrumentalny kawałek, który zapewne nagrano z myślą o zdyskontowaniu sukcesu wielkiego Spare Chicken Parts. Nosz to już jest letka tragedia ! Jasne, że panowie radośnie i w dobrym, progmetalowym stylu galopują do przodu popisując się techniką i zmianami motywów, ale znów podobny zarzut - w kontekście tego co nagrali już wcześniej jest to słabe - zwłaszcza jak słyszy się tę obrzydliwie Shadow Gallerowską gitarkę tuż przed minięciem czwartej minuty. A fe ! - cóż za atawizm. No ale pomijając lamenty pewnego starego frustrata kompozycję z pewnością chłonie się dobrze - znajdziecie tu i metalowy ogień i art-rockową pomysłowość. W sumie czegóż chcieć więcej ? Może tylko tego, by każda płytka była tą pierwszą i najświeższą, ale to już głównie mój problem. Więc teraz może owe jasne strony, bo to, że wciąż płaczę za utraconym poziomem debiutu wylewa się Wam uszami. Nie ma sprawy - pocieszmy się trochę. Trzy ponad 8-minutowe utwory to rzetelne, progmetalowe mini-mini-suity. Może stara zasada, że im bardziej mini tym bardziej sexy nie do końca sprawdza się w tym przypadku, ale i tak jest zacnie. The Lhassa Road tudzież To Say Goodbay III to ten tradycyjny, mocno, pomimo metalizującego brzmienia, progresywny, choć niekoniecznie w tym oryginalnym znaczeniu, zespół grający po prostu swój styl i to grący go z radością, zaangażowaniem tudzież - co najważniejsze - sporą dawką zachwytu dla słuchacza. Jeszcze raz powtórzę - jeżeli lubicie muzykę w stylu Dream Theater oraz dwóch podpór Magna Carta - Magellana oraz Shadow Gallery, zaś nie słyszeliście debiutu to powinniście być tymi kawałkami zachwyceni. Z When You Are Ready sprawa jest troszeczkę inna. Otóż po nagraniu The Great Divide ukazały się słowa krytyki jakoby muzyce Ice Age brakowało do pełnego wizerunku progresywnej gamy brzmień - akcentów akustycznych. Widać chłopcy wzięli sobie te słowa do serca bo oto wspomniany utwór rozpoczyna się takąż właśnie gitarą. Dalej jest już bardziej czadowo, choć owe momenty delikatniejsze też dają znać o sobie, zaś wszystko to tworzy zaiste piękną całość - brawo ! Urzekający akustyczny motyw napotkamy również w króciutkim, niezwykle udanym Monolith - obecność aż czterech miniatur to kolejne potwierdzenie próby poszerzenia własnego stylu, chociaż dwie z nich są po prostu wprowadzeniami do następujących później kawałków. Bardzo dobrymi, progmetalowymi piosenko-utworami jawią się The Blood Of Ages, A Thousand Years tudzież The Guardian Of Forever bo, jakkolwiek nie wprowadzają zmian do znanego już oblicza zespołu, wzmacniają solidność i rzetelność nowej propozycji Ice Age. Na osobną, jak myślę, wzmiankę zasługuje krótki, hitowy, czaderski The Wolf wraz ze świetnym intro w postaci Howl. I to właściwie wszystko - wybrzmiewa jeszcze Tong - Len, finałowy, bardzo klimatyczny ukłon Pincusa przed zgromadzoną widownią, po czym kurtyna opada w dół. Ice Age zakończył swoje drugie dzieło mające potwierdzić wartość tego zespołu po wspaniałym debiucie. Potwierdził ? Pomimo wszystkich powyższych lamentów, myślę, że jednak tak. Przyznam, że z całej płyty najchętniej słucham sobie When You're Ready, Monolith oraz właśnie Tong - Len, bo to coś nowego w porównaniu do The Great Divide, niemniej i cała reszta zasługuje na uwagę jako rzetelny, charakterystyczny progmetal ze stajni Magna Carta. Będąc niepoprawnym poszukiwaczem nowych ścieżek bardziej cenię sobie takie formacje jak Pain Of Salvation, Payne's Gray czy Behind The Curtain i na ich tle Ice Age to raczej druga liga, ale tylko pod względem oryginalności. Pod względem czystej atrakcyjności może być i dla wielu zapewne będzie absolutną ekstraklasą. Dobrze, więc że powstają takie płyty. Jeszcze.