Witaj mój szanowny Czytelniku. Lubisz Dream Theater ? Jeśli tak to dobrze, a jeśli masz ochotę na nieco progmetalu w ciut odmiennych klimatach to nawet jeszcze lepiej - omawiane dzieło Amerykanów z Digital Ruin powinno Ci sprawić przyjemność i w jednym i drugim przypadku. Paradoks ? Nie tak do końca bo w muzyce widać wszystko jest możliwe. Dwelling The Out to kolejna po intrygującym debiucie Listen propozycja panów: Matt Pacheco -v, Dave Souza -g, Mike Keegan -b i Tim Hart - dr. Od razu dodam, że propozycja bardziej przystępna - kogo odrzuciła dość trudna w odbiorze poprzednia płyta ten powinien spróbować ponownego podejścia do muzyki naszych bohaterów bo zaiste warto. Recenzowane wydawnictwo to właściwie zbiór dziesięciu nader zgrabnych progmetalowych piosenek - bo formalna struktura tych kawałków nie jest niczym szczególnie wydumanym. Niemniej nie ma co narzekać - słuchanie płytki, jak mniemam, dostarczy fanom progresywnego metalu sporo radości.
Wskażmy najpierw naleciałości Teatru Marzeń, by następnie przejść do wyraźnych różnic w stylu obu formacji. Otóż pierwsze co rzuca się w ucho to głos Pacheco. Nie ma co ukrywać - ot kolejny klon Jamesa LaBrie - zwłaszcza jak słyszymy go w spokojnych partiach otwierających takie pozycje jak Living For Yesterday, The Forgotten, Adrift czy dwie ostatnie - The Agony Column oraz Along The Way. Fragmnety ostrzejsze wydobywają troszkę więcej indywidualizmu wokalisty Digital Ruin, ale zasada pozostaje zasadą. To czywiście grzechem samym w sobie nie jest, jednak co poniektórych będzie drażnić z czego zdaję sobie sprawę. A inne podobieństwa ? Właściwie... niewiele tego - brzmienie ? - małymi fragmentami może przypominać Awake, ale która z młodych grup progmetalowych nie nawiązuje do tego gatunkowego monumentu ? Coś jeszcze innego ? Hm... znajdzie się pewne, IMHO dość oczywiste skojarzenie - chodzi o utwór finałowy - obecność klimatycznych sampli tudzież partie fortepianowe w Along The Way (nie wspominając o głosie Matta) przywołują przed uszy wspaniałą kompozycję Kevina Moora Space-Dye Vest. Dogłębniejszej analizy porównawczej nie będzie bo nie o to tu chodzi - liczy się sam klimat i przepiękne wspomnienia jakie rodzi... Przyszła kolej na różnice, a jest ich sporo. Digital Ruin w ogólności gra ciężko - ciężej niż Teatr Marzeń tudzież zdecydowanie wolniej - przy czym nie jest to efekt słabego wyszkolenia technicznego muzyków, ale raczej z góry założonej maniery. Najcięższym kawałkiem wydaje mi się Machine Cage - przede wszystkim w partii refrenu. Kolejna sprawa to solówki. Te gitarowe spotykamy nawet często - praktycznie w każdym utworze. Są to jednak fragmenty krótkie, a co ważniejsze dalekie od poziomu technicznych fajerwerków - zdecydowanie bardziej liczy się melodyka oraz klimat. A klawisze ? - tu jest jeszcze ciekawiej. Stosowane brzmienia stanowią doskonałe wprowadzenia do kompozycji zespołu - trochę pachnie to industrialem, a trochę ścieżką dźwiekową do filu s-f czy też utrzymanej w podobnym klimacie gry komputerowej (np. te zerwane przewody wysokiego napięcia na początku i końcu utworu tytułowego). Klasycznych klawiszoych solówek nie uświadczymy - zamiast tego możemy się pozachwycać podkładem doprowadznym do rangi sztuki - bo oprócz wspomnianych momentów pełniących funkcję swoistego intra słychać dobre, zmieniające się zagrywki podczas poszczególnych zwrotek i refrenów. Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie wytknał zbytniego zamiłowania do pewnego piszczącego brzmienia - można go wychwycić już w dwudziestej sekundzie albumu... - jest to ciekawe, ale bez przesady.... Czas na jakieś konstruktywne wnioski. Digital Ruin nie gra muzyki szczególnie nowatorskiej czy też powalającej ekspresją wykonania. Tu raczej liczy się wykreowany przez ogół kawałków dość mroczny i ciężki klimat, jakkolwiek są utwory, które powinny od razu wpaść w ucho i zachwycić słuchacza - na ten przykład wymienię zdecydowanie IMHO najlepszy, początkowy Living For Yesterday, a dalej Darkest Day czy też The Forgotten. Ocena końcowa ważyła się długo, aż doszła do siódemki. I niech tak zostanie.